Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

wtorek, 18 września 2012

fajny koleś



zdjęcie by xbw

Na koncercie w Łazienkach znowu byłam w niedzielę i przy okazji spaceru znalazłam sobie kamiennego "kumpla". Jestem zachwycona, będę biegała w odwiedziny, póki śniegiem nie zasypie. 


środa, 5 września 2012

na fińskiej wyspie - Leena Lehtolainen "Pod wiatr"




Pociąga mnie wszystko co fińskie. I pojęcia nie mam, czemu tak jest. Kiedy widzę fińską powieść, to aż mi się do niej ręce trzęsą. Niedawno odkryłam Leenę Lehtolainen i zapragnęłam od razu przeczytać wszystko, co się da. "Pod wiatr" (Tuulen puolella) to ostatnia osiągalna na naszym rynku powieść Leeny (dwie wcześniejsze już przeczytałam, o "Kobiecie ze śniegu" tutaj). Jest skromnie, choć kobitka trzaska książki jedną za drugą, aż chciałoby się normalnie wziąć i potłumaczyć resztę, ale za wysokie progi na moje raczkujące fińskie nogi, nawet przepisu na sos nie jestem w stanie samodzielnie przetłumaczyć :(

W "Pod wiatr" jest niemal wszystko, co lubię, to książka jakby dla mnie pisana. Skąd autorka wie co dla mnie najsmakowitsze, czyta mojego bloga?! :)

Akcja dzieje się na południu Finlandii, głównie w Espoo i na wyspie Rödskär, a także po prostu na wodzie czyli na fińskim Bałtyku. Jest natura, jest morze niespokojne, latarnia morska, klify, jachty, sauna. Kiedy bohaterowie po saunie na wyspie zasiadają do posiłku i jedzą jedzonko wege, no to zaczęłam podejrzewać, że Leena zakradła się do mojego mózgu i wzięła sobie z niego moje marzenia :D Bo Finlandia i wegetarianizm raczej nie są blisko skumane. Na wyspie giną w odstępie roku dwie osoby w identycznych okolicznościach i wracająca z urlopu macierzyńskiego policjantka Maria Kallio prowadzi dochodzenie, godząc pracę, opiekę nad niespełna roczną córeczką i życie własne polegające głównie na uprawianiu sportu, choć nie tylko. Raz wybrała się na mecz Węgry - Finladia w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata 1998, wydarzenie autentyczne. Opisała dramat fińskich kibiców po samobójczej bramce już właściwie w doliczonym czasie gry, kiedy to Finlandia odpadła, i do fazy grupowej MŚ awansowały Węgry. Następny plusik dla Leeny, ale nie ostatni. Pojawił się bowiem w powieści fortepian (abo pianino?) i nuty Sibeliusa i wątek operowy, gdyż jeden z bohaterów jest tenorem. No Winterreise Schuberta... Jeszcze nie spotkałam się, by jedna książka była naszpikowana taką ilością różności moich ulubionych. Bo jeszcze i helikopterek jest, na wyspę leci. Zagadka wyjaśnia się na końcu i napięcie, KTO? i DLACZEGO? utrzymuje się, jak należy.  

OK, więc teraz negatywy, bo są. Sama powieść, obiektywnie jako powieść, jest taka sobie, fabuła, gdyby nie ubarwienie w "moje ulubione", byłaby przeciętna, mało wyrachowana. Początek książki mało spójny, kolejne fragmenty trochę "skakane", nie wiedzieć czemu. Nie podoba mi się momentami wynaturzony feminizm (karmiąca matka pijąca alkohol i to niezbyt symbolicznie). Ale to tyle minusików. Poza tym książka jest po prostu ciekawa, zawiera mnóstwo scenek ze zwykłego życia w Finlandii, dla wielbicieli "fińszczyzny" lektura obowiązkowa.

Muszę jeszcze napisać o knajpkach fińskich, mają rozweselające nazwy, Spragniony Wielbłąd i Spragniony Łosoś. Ciekawe, czy istnieją naprawdę :)

Czytając książkę po polsku, rzecz jasna, brakowało mi obok tekstu oryginalnego. Dlaczego, oprócz poezji od czasu do czasu, nie wydaje się książek dwujęzycznych? Świat wokół jest mocno ułomny. A moje problemy niestandardowe. Ale to gratis, te standardowe mam w pakiecie, jak wszyscy.





niedziela, 2 września 2012

bunt na koncercie


Kiedy tylko mogę, staram się wyciągać w niedziele znajomych, kogo się da, do Łazienek, na Chopina. Dziś nie udało mi się, więc wybrałam się sama, a w dzikim tłumie po koncercie natknęłam się na Ewę, koleżankę "od Daniila" :)

Dziś grała Karolina Nadolska, z którą zetknęłam się przelotnie na zeszłorocznym festiwalu w Dusznikach. Brała udział w Nokturnie, wystąpiła z dwoma utworami Paderewskiego. Nie było fajnie na tym nocnym koncercie wg moich kryteriów fajności, Karolina pojawiła się gdzieś pomiędzy sławami i kolejnymi lampkami wina, jak kropeczka na bogatym wzorze, nie lubię takich miksów. Nie zarejestrowałam więc jej występu w ogóle.

Ale dziś było monotematycznie a i występ solowy, tylko sama Karolina hen za wodą. Bo od jakiegoś czasu trwa remont okolic pomnika Chopina i koncerty odbywają się "na wodzie", w Amfiteatrze na wyspie. Po zapowiedzi szczegółowej występu zapadła cisza niemal idealna, słychać było tylko szum fontanny, Karolina zasiadła do fortepianu i - zakwakała kaczusia, na całe swoje kacze gardziołko. Ale potem już był piękny, zagrany z namaszczeniem Walc Es-dur op. 18, nokturn i mazurki. Potem dwie pieśni oraz Andante spianato i Wielki Polonez. Grała nie za szybko, nie kładła nacisku na wirtuozerię, ale na przekaż, co udawało się momentami znakomicie, duch Chopina unosił się i kiwał głową z aprobatą. Jeśli będziecie mieli okazję posłuchać kiedyś Karoliny Nadolskiej to skorzystajcie, nie będzie to czas stracony. Szkoda, że podłoże twarde i bezoparciowe, dłużej niż godzinę byłoby trudno wytrzymać, nawet przy tak pięknie brzmiącym Fryderyku...


Rozpieszczona ze mnie niunia, sofy puchowej się mnie zachciewa.

Nie mnie, tylko mojemu szkieletowi, znaczy się, kręgosłupowi z przyległościami, to on się buntował, nie ja!

Czego i Wam życzę. No, licznych koncertów chopinowskich w okolicy, nie buntu kręgosłupa.


sobota, 1 września 2012

trudne lekcje pływania


Odkrywam powoli, czas najwyższy, że w życiu to dokładnie tak samo jak w wodzie. Bardzo łatwo utonąć, ale też i bardzo łatwo nauczyć się pływać. Zasada jest jedna, trzeba się zanurzyć, pochylić i - płynąć. Nawet jeśli nie masz pod ręką żadnych kół ratunkowych. Nie nauczy się pływać ten, który boi się w ogóle wejść do wody. 

finałowy zgrzyt :(


Wczoraj.
Agnieszka mnie wyciągnęła na finał festiwalu "Chopin i jego Europa" (ChijE), inaczej oglądałabym mecz Chelsea Londyn - Atletico Madryt. Ale wdzięczna jestem ogromnie, zebrałam bagaż niezwykłych doświadczeń. Cudnie się zaczęło. Debussy i La mer, Sinfonia Varsovia i Jerzy Maksymiuk w formie. Orkiestra przepięknie zagrała, każdy dźwięk bajkowy, czułam się wciągana w inną rzeczywistość jak w w wir, bez możliwości wydostania się. Finał może i był głośny, ale nie ogłuszający, choć siedziałam pod samym podium dla orkiestry, coś pięknego i energetyzującego, prawie tak, jak rzeczywisty pobyt na morzu/nad morzem. "Spod ziemi" wynurzył się fortepian i Dmitri Alexeev, zwycięzca konkursu w Leeds z 1975 roku, wykonał koncert fortepianowy D-dur Ravela na lewą rękę. Mówi się, że w dwóch tkwi siła i moc trzech, zgadzam się z tym. Uważam też, że odwrotnie, dwóch podzielonych na pół jest osłabionych do 1/3 mocy, i widzę przełożenie tego zjawiska na grę jedną ręką na fortepianie. Skutkiem takiej gry jest pozbawienie co najmniej 2/3 wartości utworu. (No jeszcze jakaś krótka forma ewentualnie ok, ale koncert fortepianowy?) Osoby posiadające obie dłonie nie powinny wykonywać utworów na jedną rękę, howg. No ale skoro już, to to co "nam dano" czyli skromną jednoręczną "kolacyjkę", bo nie ucztę, oceniam pozytywnie, jak na pierwsze usłyszenie zupełnie nieznanego wykonawcy. Ciężko słuchać kogokolwiek, po jeszcze w uszach brzmiących dźwiękach Trifonova na żywo, ta jego precyzja i staranność tak zawyżyły mój próg odbioru, że to aż uciążliwe, ale nie narzekam ;) Więc troszeczkę na tego Ravela pokręciłam nosem, gdybym tak wiedziała co mnie czeka po przerwie.. Bardzo ciekawa Walentyny, ze sporymi oczekiwaniami brzmienia jej interpretacji na żywo, życzliwie nastawiona trwałam wyczekująco. Sinfonia Varsovia zaczęła e-molla cudownie, jak z płyty, ale nic w tym dziwnego, jaka orkiestra miałaby grać najpiękniej koncerty Chopina, jak nie nasza? Rozmarzyłam się, wzniosłam się, zniknęłam z rzeczywistego wymiaru ale szybciutko już pierwsze dźwięki Lisicy wywołały otrzeźwienie i zaniepokojenie. Co jest? No, może to trema. Ale nie była to, niestety, trema. Kobieto, czy Ty nie wiesz, gdzie grasz? W jakim kraju jesteś? To POLSKA, e-moll to świętość niemal, tu dopiero co był rok chopinowski, konkurs chopinowski, co chwilę ktoś gra ten koncert na profesjonalnym poziomie w sposób albo idealny albo bliski ideału, może z kilkoma niewielkimi wpadkami. A Walentyna zagrała biegle, owszem, ale tak, jakby to była jej pierwsza lekcja przy nauczycielu, wymagająca doszlifowania kilkumiesięcznego pod czujnym uchem jeszcze. Brzmiało, jakby SAMA się z nut nauczyła. Koncert był odbębniony, ODPLUMKANY, a gdzie bel canto, ja się pytam?! To był przykład, jak absolutnie nie powinno się grać. Nutki były chyba dodawane, choć tu może się mylę, nie znam się. Nutki były klepane jak leci, byle szybko. Nie zdążyły wybrzmieć, nie mówiąc już o ich jakimś dopieszczeniu, różnicowaniu. Najgorsze dopiero miało nadejść, Walentyna się posypała. Zupełnie straciła głowę i kontrolę, próbowała cichutko improwizować, odnaleźć rytm i właściwe klawisze, naciskać cokolwiek, byleby współbrzmiało z orkiestrą. Orkiestra z pokerową miną grała, ale ile można, minutę, dwie, a Lisica w lesie. W końcu i orkiestra zgłupiała i zbiorowo łypnęła na dyrygenta, "czy ja mam grać?" Na szczęście nadszedł dobry muzyczny moment na "restart" i od pewnego momentu "chycili" wszyscy wespół i kontynuowali już "spójnie", co nie znaczy, że już było ok. Walentyna się trochę więcej myliła, niestety do tych wszystkich mankamentów jeszcze fałszowała. Drżałam o Larghetto, ale przeszło w miarę bezboleśnie, ale czaru na nikogo chyba nie rzuciła. Powiedzmy, że dało się słuchać bez wbijania paznokci w fotel. Czekałam na finał przygotowana, że znów nastąpią ciche chwile przy fortepianie. Ale już do końca paluszki biegały szybciutko i sprawnie, niemniej po łebkach, byle nacisnąć klawisz (z fałszami i pomyłkami oczywiście), ale to przecież nie o to chodzi ani w Chopinie, ani w ogóle w muzyce. Orkiestra grała profesjonalnie, widać było, że muzycy dawali z siebie 200%, jakby starali się jakoś pokryć deficyty, wyrównać, zadośćuczynić, zwłasza w momentach kiedy grali sami (zgodnie z partyturą). Solistka - katastrofa. Żenada. Na jarmark z takim graniem, nie na finał prestiżowego festiwalu. Na YT i tylko tam. Chyba, że ktoś weźmie Lisicę na warsztat i poduczy. Potencjał ma ogromny, tylko czy jej "manierę" da się jeszcze w ogóle "wykarczować"? Ach, jeszcze bisy. Ave Maria było jakoś tak bardzo nie na miejscu. Z jakimś takim weselnym "zaciąganiem". La Campanella, podobnie jak finał koncertu, odegrana sprawnie technicznie ale na zasadzie szybkiego odbębnienia, z pomyłkami, zgrzytami, fałszami. Otworzono z charakterystycznym stukaniem drzwi wyjściowe z sali, ale brawa były (ja je biłam dla orkiestry, która wciąż na scenie) i Walentyna wyszła na trzeci bis, niestety chopinowski. To chyba wtedy zapałałam największą sympatią dla Julianny, tak bardzo chciałabym przynajmniej jej teraz posłuchać, zatęskniłam za jej starannością, precyzją, dokładnością, pielęgnowaną grą, sprawnością za którą stoi profesjonalne zaplecze. Na bisowany nokturn już stuliłam uszy, były jakieś momenty warte wysłuchania, ale ja już byłam tak zła i wkurzona, no i przy okazji śpiąca, że już chciałam się wydostać z tej sali tortur. Przypomniałam sobie, że nie wolno mi się denerwować, bo i po co, noc taka piękna, jeszcze ciepła, spacer przed snem dobrze zrobi każdemu. Nie jestem złośliwa, jestem obiektywna. Z pewnością jako człowiek Walentyna jest uroczą istotą, ale nie jest profesjonalnym muzykiem, powinna iść do szkoły i uczyć się długo i namiętnie.

Tak się jeszcze zastanawiam, jak wyglądała próba z orkiestrą przed koncertem, czy była jakaś zapowiedź katastrofy?


Na stronie NIFC Walentyna nie ma nawet notki biograficznej w języku polskim. Chyba ktoś się za bardzo z czymś pospieszył. A nawet nie ktoś, ale wielu.