Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

piątek, 31 sierpnia 2012

nieprzyzwoite zadowolenie


Mimo "drobnych" niedogodności życiowych jestem dziś tak zadowolona, że to aż nieprzyzwoite. Obok stos książek z biblioteki, niemal pod sufit i kolejne zamówione (to szczęście przebywać w pobliżu dobrze, często i szybko zaopatrywanych w nowości bibliotek), za oknem słońce i ciepełko, na które zaraz wychodzę, a wieczorem festiwalowy koncert w filharmonii, bo wczorajszy tylko w radyjku, ale od połowy, ale tej chopinowskiej :) No i Daniil wrzucił link do mojego poprzedniego posta na swój profil na społecznościowym portalu. Aż mam ochotę pojechać do Poznania 26 października na jego kolejny koncert. Nawet wczorajsza katastrofalna porażka naszych "orłów" od piłki kopanej, zwłaszcza Śląska Wrocław (w dwumeczu stracili 10 bramek !!!!!!!), co miałam wątpliwą przyjemność oglądać w transmisji telewizyjnej, nie jest w stanie pokonać mojego silnego optymizmu. Czego i Wam życzę.

środa, 29 sierpnia 2012

Przeniknięta


Próbuję żyć dniem dzisiejszym, ale nie wychodzi. Nic dziwnego, byłam wczoraj na koncercie Daniila Trifonova, wspomnienie wzięło mnie całkowicie w posiadanie i tkwię jeszcze w studiu koncertowym prawie całą sobą. Po zeszłorocznych szaleństwach, a rozbijałam się na prawo i lewo po filharmoniach i salach koncertowych, w tym roku Baba Jaga zakrzywionym paluszyskiem kiwa, że nie, basta. Postanowiłam odpuścić więc całkowicie tegoroczny festiwal "Chopin i jego Europa", omijać z daleka, by nie żałować. Aż tu nagle spada mi z nieba Katsaris, Valentina (będzie pojutrze), no i wczoraj Daniil. Poszłam właściwie tylko spotkać się ze znajomymi przed salą koncertową, nie mając biletu ani nadziei na wejście. Grzecznie jednak, co mi szkodzi, ustawiłam się w kolejce po wejściówki. Koncert miał rozpocząć się lada moment, nadal nie było wiadomo czy w ogóle wejściówki będą, ludzi masa, mnóstwo wiele. Nagle zostałam wyrwana z kolejki, dostałam bilet do ręki i znalazłam się oniemiała w środku, jak dokładnie, sama nie wiem, zadziałał los i przeznaczenie ;) W każdym razie - OGROMNE DZIĘKI! Przycupnęłam sobie tuż przy fortepianie, bo przecież lubię także widzieć. Zaczęło się. Wszedł Daniil z młodzieńczą (zabawną!) powagą na twarzy i zaczął III Sonatę Scriabina. Każda nutka starannie wyartykułowana, każda jedna trafiała do mnie jak w dziesiątkę, jakby istniała tylko i właśnie dla mnie. Nigdy wcześniej, a byłam już na sześciu koncertach Trifonova i niezliczonej ilości innych wykonawców, nie doznałam tego uczucia. To było jak "wstrzelenie się" statku kosmicznego w korytarz wtargnięcia, pod precyzyjnie określonym kątem, w warstwę atmosfery, jedynym możliwym, by nie spłonąć. Dźwięki docierały do mnie jak nigdy wcześniej. Czy już zawsze mam się spodziewać, że każdy kolejny koncert będzie zupełnie niezwykłym i nowym przeżyciem, coraz wyższym stopniem wtajemniczenia? Wcześniej słuchałam Scriabina po macoszemu, nadal go dobrze nie rozumiem, ale WIEM, że Trifonov mi go w końcu całkowicie przetłumaczy, jako że należy, obok Chopina, do jego ulubionych kompozytorów. Wczoraj, mimo że siedziałam tuż przed podniesioną klapą fortepianu, a artysta nie żałował "strun", byłam trochę zmęczona, no i zaczynała boleć mnie głowa, to ten Scriabin poprzez Trifonova objawił mi się dzikim nierozpoznanym pięknem, którego rejon będę eksplorowała nieustająco. Oprócz "bombardowań" były w sonacie tak piękne momenty, że z pewnością wkrótce zaczną odtwarzać się w mojej głowie w najmniej oczekiwanych momentach, na przykład podczas zmywania :) 

Następny był Medtner i Skazki, już mi znane i ogromnie lubiane. Nimfy siedziały przy źródełku, woda pluskała i bajkowe ciepełko grzało i jasność otaczała, mimo panującego w studiu półmroku. Zmiana nastroju, ale w sumie nie tak wielka. Ognisty ptak Strawińskiego był porywający, podrywający, nadal każda nutka staranna i przepiękna, żadnej bylejakości w graniu, żadnych omyłek i wpadek. Po gorących brawach przerwa na ochłonięcie i przestudzenie emocji oraz przesiadkę kilka rzędów wyżej. Trochę żałowałam, że nie będę już tak dobrze widziała, ale niepotrzebnie. Z góry miałam widok na DŁONIE, no i dźwięk idealny. Dopiero co rozpracowywany przez Trifonova Debussy i Images (zeszyt I) wyszemrany idealnie. I najważniejszy moment dla "zarażonych" po ostatnim konkursie chopinowskim, Etiudy op. 25. choć słyszałam je już wcześniej, na żywo, w transmisjach, odtworzeniach idących w dziesiątki, to i tak mnie ścięło z nóg. Za to chyba Polacy tak uwielbiają Trifonova, za ten sposób wyrażania Chopina, taki nierosyjski, taki bardzo "nasz". Młody pianista najwyraźniej rośnie i dojrzewa muzycznie, gra te etiudy wciąż lepiej i lepiej. Jeszcze nie słyszę tej "harmonii" unoszącej się w powietrzu przy odegraniu całego cyklu, jak wtedy kiedy gra na przykład Geniusas, ale i ta pewnego dnia zawiśnie nad fortepianem Daniila. W każdym razie musiałam sobie założyć uprząż na emocje i z całej siły trzęsącymi się dłońmi ściskać cugle. I ciągle mrugałam, by "wycieraczki" zgarniały mżawkę, aby wyostrzyć widok na te niezwykłe dłonie, czyli to co stanowczo najpiękniejsze w Trifonovie ;) Przygwożdżona etiudami, także tymi trzema z op. 10 na bis (w trzeciej "najpiękniejszy motyw muzyczny Chopina") poderwałam się na nogi po transkrypcji Uwertury Straussa do Zemsty nietoperza (dłonie tylko śmigały, wzrok nie nadążał z rejestrowaniem wszystkich uderzeń w klawisze), podobnie jak reszta sali. Na stojąco, potężnymi oklaskami publiczność pożegnała Młodego, do nieuniknionego następnego razu. Jeszcze tylko balszoje spasiba, już bez awtografu - Daniil chyba powoli przestał rejestrować z kim i o czym rozmawia, tak wielkie było zamieszanie wokół jego osoby :)

I pojechałyśmy z Joanną i Agnieszką na kawę, postawiono przede mną herbatę z cytryną i sokiem malinowym, idealną na po-koncercie-Daniila. Dopiero przy tym napoju zaczęłam odczuwać, wraz z chłodem wieczornym realność świata wokół stolika pod parasolem na Rakowieckiej. Emocje, opadając, porządkowały się, wrażenia docierały do świadomości. Trochę później w domu wysłuchałam jeszcze najnowszego wywiadu Trifonova. Już wkrótce w jego wykonaniu preludia Chopina, II koncert fortepianowy Prokofiewa ! :) :) i III koncert fortepianowy - Ta Dam - Rachmaninowa. Ta chwila musiała nadejść. I tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy wysłucham tej niesamowitości na żywo. Mam nadzieję, że będzie w pobliżu sali koncertowej karetka.

Czego i Wam życzę.
To znaczy tak intensywnego przeżywania muzyki, nie karetki! :)


piątek, 24 sierpnia 2012

hiszpańska piłka


Ze świata słowa pisanego nie tak łatwo się wyrwać, książki wciągają jak wir, uzależniają. Moim zdaniem powinno się je wymieniać obok alkoholu, narkotyków, papierosów, kawy jako kolejną groźną używkę.

Wczoraj przywiozłam sobie z jeszcze jednej "nowej" biblioteki długo oczekiwaną i poszukiwaną książkę, tym razem fińską. Już trzymałam, już czytałam, ale przypomniało mi się, że późnym wieczorkiem jakiś dobry meczyk w TV miał lecieć. No i leciał, akurat zdążyłam obejrzeć zajmującą drugą połowę Realu Madryt z FC Barceloną (pierwsza podobno niezbyt "bystra"). Działo się mnóstwo. Gra na bardzo wysokim poziomie, aż nie można się było oderwać. Od bramki Ronaldo dla Realu to już oboje z Ukaszem, którego zawołałam (i on przyszedł!), jak sroki w gnat, brody podparte i OGLĄDAMY. Bo Barcelona od razu wyrównała (Pedro) i potem wszyscy myśleli, że będzie 4:1, ale przy 3:1 (Messi i Xavi) gospodarze (meczyk na Camp Nou, czyli w Barcelonie) wywinęli niezły numer, patrzyłam i nie wierzyłam. Pod własną bramką ktoś podał do bramkarza, ten pomarudził z piłką jakoś tak fatalnie, że zdążył go dopaść Di Maria i po dzikiej szarpaninie strzelił! I w tym momencie pewna swego Barcelona oklapła, przestraszyła się, ale Real nie zdołał już "podciągnąć" wyniku i stanęło na zwycięstwie Barcelony 3:2. Rewanż w środę. Ależ emocje, a było już po północy. Nie wiem czemu grali tak późno, zapewne przez upały. 

Zadowolenie moje z pięknego widowiska zasnuła refleksja na moment. Czemuż, ach, czemuż choć jednego meczu nie może tak ładnie zagrać jakaś nasza drużyna, o reprezentacji nie mówiąc. Legia co prawda wczoraj zremisowała z Norwegami, ale szanse na wędrówkę "dalej" w Lidze Europejskiej ma niewielkie. A Śląsk poległ z niemieckim Hannoverem 3:5. Rewanże za tydzień, tyle, że oba na "obcej" ziemi.

czwartek, 23 sierpnia 2012

znowu czytam - Olle Lönnaeus - "Pokuta"




Na dobry początek i rozruch po dwumiesięcznej ponad przerwie - książka akurat. "Pokuta" (Det som ska sonas). Szwedzki autor Olle Lönnaeus. Nie powaliła na kolana, nie zachwyciła, a wciągnęła leciutko, ale na tyle, by nie porzucić. Porównanie do Stiega Larssona to nieporozumienie. Książka jest przeciętna, autor też. Budzi sympatię ale letnią. Nie jest to kryminał prosty jak budowa cepa, ale też nie jest jakąś perełką architektoniczną. Natknęłam się w bibliotece i zabrałam z ciekawości, nie żałuję ale też i za specjalnie nie polecam. Syn Polki, wychowywany przez szwedzkie małżeństwo na południu Szwecji w Tomelilla, wraca do miasteczka po 30 latach na prośbę policji. Przybranych rodziców ktoś zamordował, został spadek do podziału między przysposobionego i rodzonego syna. Przy okazji Konrad, bo tak na imię głównemu bohaterowi, postanawia dowiedzieć się, co się stało z jego biologiczną matką. I spotyka się po latach z przyjacielem z dzieciństwa. Jakoś takie to wszystko płytkie, w sumie materiał na jakieś opowiadanie, ale po co aż rozciągać taki drobiażdżek w powieść? Niby zahaczony został temat Szwedów stojących w czasie II wojny światowej po niewłaściwej stronie, ale to już Mankell w "Powrocie nauczyciela tańca" zrobił jak trzeba, a tu tylko jakaś próba nieudolna. W ogóle czytając Lönnaeusa tęskniłam do Mankella i do Larssona, wzorów niedoścignionych, póki co. 


pokoncertowe wspomnienia


Cyprien Katsaris to ulubiony wykonawca "znajomego z sieci" :). Nie wybierałam się na koncert, choć chciałam, na zasadzie: "En la vida no hay tiempo (y dinero) para todo"*. Chciałoby się między innymi polecieć na księżyc albo przynajmniej w kosmos, no choć samolotem, balonem. Chciałoby się przeczytać wiele książek, obejrzeć setki filmów, wysłuchać tego całego istniejącego ogromu muzyki, no i być na wielu koncertach. Zaproszenie na koncert Cypriena Katsarisa spadło nagle z nieba, dziękuję! :) Nawet nie zdążyłam przeczytać programu.

Maestro grę rozpoczął "od siebie", tzn. chyba od własnych kompozycji, sądząc po programie, z którym zapoznałam się PO koncercie. Pierwsza połowa to było nieustające szemranie, plumkanie, ptasi świergot, trele i ogólnie wiele radości. Sielanka, może dwa czy trzy razy przerwana głośniejszymi momentami. Miałam więc pasmo muzyczne "anonimowe", nie wiedziałam kto skomponował i było mi z tym nadzwyczaj dobrze, Wszystko było jakby jedną kompozycją. Niezwykła artykulacja dźwięku przede wszystkim, coś wspaniałego. Słyszałam cymbały! Maestro był przesympatyczny, od czasu do czasu zagadywał publiczność, a to, że gorąco, że klimatyzacja nie za dobrze działa, a to, że nie podobało mu się jak on sam zagrał. Przecierał czoło chusteczką, przekładał stosy nut i troszkę chyba robił specjalny show, jego zachowanie było lekko zabawne ale w sposób kontrolowany, uroczy. Budziło sympatię i uśmiech, przybliżało artystę i publikę. Wszyscy chyba bez wyjątku siedzieli w dobrych humorach, muzyka płynęła harmonijnie, bez szarpania, bez "zgrzytu" (co nie jest takie oczywiste, nawet w przypadku znanych artystów). Aż może ciut za monotonnie się zrobiło, zresztą, co kto lubi. Po przerwie Chopin. I trochę zdziwienia i odmienności od tego co "wgrane" w nasze polskie głowy. Większość przepięknie "wygrana", ale były też jakby obszary muzyki "martwe", zapomniane, pominięte, ograniczały się do kilku nutek od czasu do czasu, ale mnie to trochę "raziło". Largetto koncertowe z drugiego koncertu f-moll wyrwane z kontekstu i bez orkiestry trochę mnie zszokowało, ale było tak piękne, że nawet zagrane nieco odmiennie od moich oczekiwań zachwyciło. II koncert fortepianowy Liszta bez orkiestry zupełnie mnie zdezorientował, choć jeden ze środkowych momentów zagrany został wzorcowo, usłyszałam idealną harmonię i idealne piękno. No i po takiej potężnej dawce szemraninki ten Liszt zupełnie mi nie pasował. Jakkolwiek zagrany był ciekawie i bardzo dobrze, to jednak z takim graniem muszę się oswoić, stopniowo wysłuchać kilka razy, co w warunkach "live" jest nierealne, no, chyba, że zawrę kiedyś bliższą znajomość z jakimś "fortepianistą". 

Po koncercie artysta wyszedł do publiczności, by pogawędzić, pouśmiechać się, złożyć autografy. Przed wejściem do sali koncertowej jest takie stoisko z płytami i książkami, właśnie za nim stanął maestro, bardzo właściwie, bo trochę nieprzyjemnie w byle jakim wąskim korytarzu za sceną, oby zwyczaj się utrwalił!

* W życiu nie ma czasu (i pieniędzy) na wszystko"


niedziela, 19 sierpnia 2012

po recitalu






zdjęcie: xbw

Och, jak ja bardzo lubię fortepianowe recitale. Kiedy w jakimś studiu koncertowym stoi na środku wielkiej sceny fortepian z podniesioną klapą, przy klawiaturze siedzi artysta i szemrze sobie a muzom, nie dekoncentrując się cichutką jak myszy pod miotłą publicznością, Chopina, Schuberta, Griega. Coś nieprawdopodobnie przyjemnego. Dziś na festiwalu Chopin i jego Europa grał Cyprien Katsaris, a ja sobie cichuteńko siedziałam na wysokościach i słuchałam w zadowoleniu. Nie wpadałam w ekstazę, w euforię ani nic na kształt. Było miło, dobrze, sympatycznie, nie było fałszów, zgrzytów. Harmonia. Spokój. Wszystko było na swoim miejscu.

A na koncercie w Studiu im. Witolda Lutosławskiego znalazłam się przez kompletny przypadek, w sposób niezamierzony. Jednak los potrafi skierować tam, gdzie człowiek chce, ale myśli, że nie może.



sobota, 18 sierpnia 2012

stare buty


Wskakuję w stare buty, znowu zaczynam :)
Zaczęłam "Altowiolistę". Utknęłam.
Zaczęłam "Kto zabił panią Skroffin". Utknęłam.
Zaczęłam "Głuptaskę". Utknęłam.
Zaczęłam "Odyseję kota Homera". Utknęłam.
No i tak jeszcze parę falstartów, w ciągu dwóch miesięcy.
Coś się dzieje. Nie jest tak tylko z powodu Euro. W czasie ostatniego Mundialu przecież czytałam. Odwiedziłam nową bibliotekę, przyniosłam nowe książki, jak do tej pory nie porzuciłam zaczętej powieści. Może się uda. Mam nadzieję, bez czytania czuję się jak nienapompowany materac.


czwartek, 16 sierpnia 2012

odstawić sport


Ale jak? Wczoraj święto czyli państwowy dzień lenistwa całkowitego. Pilot. Odruch włączenia kanału sportowego. A tam tenis. Świetnie, stękania nie lubię, więc mogę ze spokojem wyłączyć, zobaczę tylko, kto z kim. O kurczę, Agnieszka Radwańska gra ze Szwedką, czyli 3 z rankingu WTA (Dabliutiej) z 50. Live. Nasza gra słabo. Już jakoś nikt nie mówi na nią Isia, społeczeństwo jakby trochę mniej za nią przepada. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Okrucieństwo opinii publicznej... Wychodzę z domu, ale na końcówkę meczu wracam, Agnieszka wygrywa 6:4, 6:3. Trochę dzięki sobie, parę sytuacji pięknych, ale w dużym stopniu dzięki słabości i błędom sąsiadki zza morza. Ale i tak jestem (i byłam wczoraj) zadowolona, Radwańska przegrywała 0:2, wydobyła się na 2:2, potem znów przegrywała 2:3 i w końcu wygrała 6:3. No jest to sukces, mały, ale zawsze. Na dobry początek dnia. Choć raczej popołudnia. No dobra, wczesnego wieczoru. 

Teraz pora na skoczków narciarskich, co prawda śniegu w Europie nie ma, ale jest igielit, który bardzo ładnie się prezentuje, zwłaszcza ten we francuskim Courchevel. Letnia Grand Prix. Live. Do konkursu zakwalifikowało się pięciu chłopaków naszych, więc będzie komu kibicować. Odpadł tylko jeden, zajęli dość dobre miejsca: 5, 7, 15 i 30, ale w klasyfikacji generalnej nadal prowadzi Polak, Maciek Kot. W sumie nie najgorzej.

I wisienka na torcie, mecz reprezentacji Polski w piłce nożnej z Estonią. Co za niesmak! Wymamrotałam sobie niejedno przekleństwo pod nosem, raz sobie nawet wrzasnęłam, potem to już mi się nawet powiek nie chciało podnosić, by patrzeć na tę żałość. W zasadzie to chciałam kibicować Estończykom, ale sumienie nie pozwoliło. "Nasi" dobili mnie w dogrywce tracąc bramkę. A tak się ucieszyłam kiedy wyszli na boisko, znów miałam nadzieję i wiarę w dobrą grę. Ale żeby aż tak się rozczarować?! Oni na Euro grali, więc wiem, że potrafią, ale co się działo wczoraj? Jakaś amatorka. Podania piłki jak w rugby, do tyłu. Był jeden naprawdę piękny moment, kiedy kamery pokazywały studio telewizyjne przed meczem, bardzo piękny wystrój.


środa, 15 sierpnia 2012

Hope and Venus




Agnieszka czyli Terenia Sokole Oko wypatrzyła, że poniższy plakat został "skomponowany" między innymi z obrazu "Hope", którego autorem jest George Frederic Watts (Anglik, malarz i rzeźbiarz, urodzony 23 lutego 1817 w Londynie, zmarły 1 lipca 1904 w Compton. Compton to wieś w Anglii, w hrabstwie Surrey).

Dzięki za naukę i poproszę o więcej :)

Przy okazji przyjrzałam się następnemu plakatowi i znalazłam w nim "Venus", autorem Sandro Botticelli (Alessandro di Mariano Filipepi, urodzony 1 marca 1445 we Florencji, zmarły przed 17 maja 1510 tamże :)








niedziela, 12 sierpnia 2012

koniec ze sportem, no ile można


Przypadkowo, nie z wyboru, obejrzałam większość walki Rosjan z Brazylijczykami w piłce siatkowej o złoty medal olimpijski. Sborna przegrywała właśnie drugiego seta powolutku i systematycznie. Rosjanie coraz bardziej pogrążeni coraz gorzej grali, coraz więcej tracili. No, trudno, nie miałam faworyta, niech będzie. Brazylijczycy wczoraj przegrali walkę o złoto z Meksykanami w piłce nożnej (pierwszy gol na samiutkim początku). Fajnie, odkują się, pocieszą. Aż tu nagle, w trzecim secie, w Rosjan COŚ wstąpiło, coś ich natchnęło. Szli łeb w łeb, punkt do punktu. Brazylijczykom brakował JEDEN PUNKCIK do wygrania trzeciego seta, do złota. Ale trzeciego seta wygrali Rosjanie. To samo z czwartym. Remis w setach 2:2. Ostatni set - 13:6, 14:7, trener Brazylijczyków ma łzy w oczach, 14:9, 15:9. Mecz i złoty medal wygrywają Rosjanie.

Podnieśli się, dźwignęli na wyżyny, wydobyli z sytuacji beznadziejnej, pokazali, że w sporcie wszystko jest możliwe. Niesamowicie silne psychiki zawodników, waleczność ogromna. Chapeau bas! Siatkówki nie oglądałam i oglądać nie będę. Ale robię wyjątek na mecze Sbornej, zostałam dziś ich kibicką. Pokazali piękno sportowej walki, urzekli mnie. 

Nastawiłam się na oglądanie meczu Śląska z Legią, ale nie dałam rady po walce na najwyższym poziomie, zaciekłej, pięknej, do ostatniej kropli potu, lotem koszącym przenieść się w dolinę stadionu z polską piłką nożną, nie tak od razu. Zerknęłam kontrolnie, komentatorzy psioczą na poziom gry obu drużyn, zerowy remis. Wydreptałam więc do Łazienek, które znajdują się przy ulicy, no tak, Łazienkowskiej, podobnie jak stadion, na którym grali dziś piłkarze Legii i Śląska. Kiedy tylko zasiadłam na ławeczce (dziś moje kolanko nie hulało, więc kilometrów nie "natłukłam") usłyszałam dziki ryk niosący się od stadionu. Na pewno Legia strzeliła. Po jakimś czasie kolejny ryk, słabszy nieco. Kurczę, jeśli remis, to będą rzuty karne. Zaczęło mnie aż w pięty łaskotać, nie wytrzymałam i w te pędy pognałam do domu, dzwoniąc po drodze, by się upewnić czy remis. Tak, 1:1. Na szczęście zdążyłam. A w pięknym pojedynku na karne zwyciężył Śląsk. Spaliłabym się ze wstydu na miejscu "działaczy" kiedy chłopaki ze Śląska biegali z pucharem wokół stadionu ciesząc się niezmiernie - przy puściutkich trybunach, bo kibice przeciwnika, co w zasadzie oczywiste, poszli sobie odreagować zawiedzione nadzieje.

czwartek, 9 sierpnia 2012

kolorowo



zdjęcie by xbw

"oto jest życie"


Kochać i tracić, pragnąć i żałować
padać boleśnie i znów się podnosić
krzyczeć tęsknocie: precz! i błagać: prowadź!
oto jest życie: nic, a jakże dosyć


Zbiegać za jednym klejnotem pustynie
iść w toń za perłą o cudu urodzie
ażeby po nas zostały jedynie
ślady na piasku i kręgi na wodzie


                                                                                      Leopold Staff
  

środa, 8 sierpnia 2012

jeszcze jeden park i okolice


zdjęcia by xbw

w klapeczkach


Podróż busem należy do przyjemności głównie dlatego, że jest podróżą, można przemieścić swoje ciało na dość dużą odległość we w miarę rozsądnym czasie, nie zaprzątając sobie głowy wydarzeniami na trasie, korkami, objazdami, stróżami porządku, nieobliczalnymi kierowcami, zaopatrzeniem baku. Można jeść, spać, czytać, rozwiązywać krzyżówkę albo po prostu sobie odpłynąć. Korzystałam nawet wtedy, kiedy (do niedawna) byłam posiadaczką cuda kultowego i prawie zabytkowego, jednak nadzwyczaj mało ekonomicznego. No dobra, teraz jestem "skazana na busa". Mówi się trudno, cieszy się i bierze co dają z dobrodziejstwem inwentarza. Młody kierowca, wygląda na rozrywkowego, o zgrozo, w klapeczkach. Nie będę sądziła po pozorach. Obrączkę ma. Może ojciec dzieciom. Może będzie jechał bezpiecznie, co ważne tym bardziej, że w całym busie pasy bezpieczeństwa posiada tylko fotel kierowcy. Nie mogę się zapiąć, muszę podróżować ze świadomością, że w przypadku hamowania ląduję na przedniej szybie, w skrajnym przypadku za nią lub wraz z nią opuszczam pojazd. Ruszamy, kierowca kontroluje sytuację, nie nerwowy, pewnie jednak nie ma małych dzieci. Muzyka disco. Tupię sobie. A wieści z olimpiady? Tam nasi walczą o awanse, o krążki, a tu z radia tylko umpa umpa. O, kierowca przełączył na wiadomości, strzępy informacji są gorsze od braku informacji.

(..)

Powrót. Kierowca nerwowy, ale umiarkowanie. Szarpie. Buty za to normalne. Pasów brak. Ale ma dziwny odruch, co kilka minut podnosi, w czasie jazdy, obie ręce do góry i manipuluje przy klapie przeciwsłonecznej która służy za półeczkę, coś tam kładzie i zdejmuje. Przypominam sobie podróż busem sprzed lat, kierowcą była kobieta, młoda, sympatyczna, wyglądająca na pojętną i ogarniającą, z pełną kontrolą nad pojazdem i sytuacją. Padał deszcz. Panna była w klapeczkach. Rozmawiała przez si bi i komórkę równocześnie. Jechała prawie jak rajdowiec. Przeciekała jakaś uszczelka na górze, więc panna co chwilę przecierała szmatką wodę, bo mocno kapało. Martwić zaczęłam się, kiedy zadzwoniła druga komórka, dziewuszka odebrała i zaczęła na zmianę obsługiwać oba telefony, Citizen-Band, auto z pasażerami, kapiący deszcz i nieciekawą sytuację na drodze, wszystko w tempie, bo trzeba pilnować rozkładu jazdy. No i w klapeczkach.

niedziela, 5 sierpnia 2012

męczy się człowiek


męczy się człowiek Miron męczy
znów jest zeń słów niepotraf
niepewny cozrobień
yeń


Męczy się człowiek xbw. Kryzys był, kiedy byłam dzieckiem. W podstawówce, pamiętam jak dziś, ojciec zwolnił mnie ze szkoły i stałam z nim w kolejce po mięso, były limity na osobę. Banany były, w ilości bardzo kilka sztuk rocznie, pomarańcze tak samo. W sklepie spożywczym jedyne słodycze to ciastka - mazurki, takie duże prostokąty nadziewane dżemem. Potem było lepiej i lepiej, coraz więcej bananów i różne takie kiwi i nawet ananasy. Coraz więcej wszystkiego. Aż do teraz, dużo wszędzie wszystkiego. Ale coraz bardziej za szybą. Można sobie popatrzeć na rozmaitości, przez ekran, monitor, przeszkloną ścianę sklepu czy knajpki. Wydaje mi się, czy to znowu kryzys? Kiedyś była praca, nie było pieniędzy, ale i tak nie było na co wydawać. Teraz jest na co wydawać, ale dla odmiany nie ma pracy, nie ma też pieniędzy. Coraz większe rozpiętości. Niedobrze. Tak niepostrzeżenie można zmienić miejsce. Jak dziś o 20.00 w tv(n) na przykład. Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja, z odzwyczajeniem się idzie opornie. Co zrobić, by nie zaistniała konieczność odzwyczajenia się?

  niepewny cozrobień
yeń


Łazienki



























zdjęcia by xbw

środa, 1 sierpnia 2012

ogród - część trzecia















zdjęcia by xbw

1 sierpnia


I znowu TA rocznica. Siedzę przy komputerze zamiast machać na pożegnanie na lotnisku. O tej bladej porze. Nie każdy jest rannym ptaszkiem, izwinitie pażałsta. Chciałam posłuchać fragmentu "Zakazanych piosenek", ale mnie zablokowało i nie mogę, nie dziś.


Rok temu o 17.00 byłam w banku. Młoda "dzidzia" przy moim okienku zdziwiła się i pytała, co to za syreny, co się dzieje. Uświadomiłam, że to przecież właśnie Godzina W. "Aaa".