Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

sobota, 27 października 2012

"Podarunek" - Richard Paul Evans



Uczę się pokonywać opory. Wzięłam do ręki coś zza oceanu. Madeinusa. Richard Paul Evans - "Podarunek" (The Gift). Paczka chusteczek nie wystarczy. Bohater ma Syndrom Tourette'a. Życie chorych na tę chorobę urozmaica przeklinanie w miejscach publicznych, szczekanie lub wydawanie innych zwierzęcych odgłosów, tiki, głosowe (np. chrząkanie) i inne, np. bardzo częste mruganie oczami, potrząsanie ramionami, głową, wykrzywianie ust, tiki dłoni. Autor także cierpi na zespół Tourette'a, opisał więc objawy na postawie własnych doświadczeń. Ale nie na losach Natana Hursta zmagającego się z tikami opiera się główny wątek. Natan spotyka rodzinę w potrzebie, więc odruchowo pomaga. Okazuje się, że kobieta z dwójką dzieci ma poważniejszy problem, niż brak noclegu. Jej syn ma białaczkę i do kompletu wadę serca. Chłopczyk posiada dar. I zaczyna się bardzo ciekawa, ale jednak mocno sentymentalna i smutna historia. Pojawiają się zjawiska dziwne, na przykład odczytywanie aury, opuszczenie ciała. Jest też moment o "pamięci komórkowej".

Zastanawiałam się, po co taka książka, tak bezpośrednio uderzająca w czuły punkt każdego wrażliwego człowieka. Czy tylko "by się dobrze sprzedała"? No i nie wiem. Wydaje mi się, że Evans jednak trochę "żeruje". W każdym razie założył organizację charytatywną na rzecz dzieci. Ale każda jego kolejna książka to bestseller. Przeczytałam dopiero dwie i wydaje mi się, że pisze je na zasadzie poruszenia serca prostym chwytem bezpośrednim, a potem już tylko prostymi słowami opisuje prostą sentymentalną historię. Styl amerykański, żadnego jeziora Hańcza, broń Boże. Inaczej miejscowi nie zrozumieją, a jeśli nie zrozumieją, to im się nie spodoba i nie kupią i nie będzie bestselleru.

I to denerwujące amerykańskie skracane imiona Nate, Lizz. Brr.

Jeśli macie dwie - trzy godzinki na zbyciu, no to może warto przeczytać, bo historia fajna, na opowiadanie, w kobiecym piśmie. Rozciągnięcie jej na książkę, to przesada. Generalnie nie popieram takiego "amerykańskiego" spłycania i rozwlekania.




piątek, 26 października 2012

"Podwójna cisza" Mari Jungstedt



"Podwójna cisza" (Den dubbla tystnaden) to siódma z cyklu i chyba najlepsza część historii z Andersem Knutasem. Akcja dzieje się, oprócz Gotlandii, na wyspach Fårö i Stora Karlsö. Na  Fårö wiele lat spędził Ingmar Bergman i właśnie w pobliżu jego domu rozgrywają się dziwne wydarzenia. Nowe wątki pojawiają się niemal do połowy książki. A potem powolutku zaczynają się ze sobą łączyć. Bohaterowie, trzy pary przyjaciół, wybierają się na przegląd filmów Bergmana.  Ktoś znika. Po jakimś czasie znowu ktoś znika, i jeszcze. Anders Knutas zastanawia się, co mogło się stać i czy należy rozpocząć poszukiwania? Główne postaci ciągle przemieszczają się promami pomiędzy Gotlandią,  Fårö i Stora Karlsö (zazdroszczę!). Doświadczony inspektor, z pomocą Karin Jacobsson, rozplątuje gmatwaninę, znajduje winną osobę. Schemat klasyczny, a jednak Marysia tak namotała, że dałam się wkręcić i zakończenie mnie zaskoczyło.

Ze względu na sporą dawkę informacji o Bergmanie i jego filmach, ale też i ze względu na sama akcję, tę akurat część serii mogę śmiało polecić, jako dość wciągający kryminał.



wtorek, 23 października 2012

"Upadły anioł" Mari Jungstedt



Szósta pozycja cyklu "Gotlandzkiego" Marysi ze Szwecji, "Upadły anioł" (Den mörka ängeln). Mimo najszczerszych chęci nie da się zbyt wiele na temat tej książki napisać. Akcja może być, napięcie rośnie, umiera organizator przyjęcia, trucizna w kieliszku. Okazuje się, że pan "kogoś miał", oprócz żony. Owa ona także zostaje otruta. Anders Knutas wraz z Karin Jacobsson szukają truciciela, ale, przede wszystkim, motywu. Dokopują się do nieciekawej przeszłości. W zasadzie książka jest o toksycznym rodzicielstwie i trudnych relacjach rodzinnych. Jest też o powierzaniu tajemnic i późniejszym ich "dźwiganiu" przez osobę "obdarowaną".

Mari rezygnuje z datowania rozdziałów, na szczęście, bo nadal ma problemy z chronologią i liczeniem. Może pisała "w biegu" i potem nie zdołała ogarnąć całości. Mimo mankamentów czyta się dobrze, w sumie.



sobota, 20 października 2012

trochę mniej biegania


I znów nie bardzo było kiedy wziąć i poczytać. Sobota, ludzie sprzątają, zaopatrują lodówki, spacerują, leniuchują, a ja znów odwiedzałam szpital. Ale ja lubię szpitale, bardzo. Dziś zwiedzałam OIOM (oddział intensywnej opieki) - sala pooperacyjna. Byłam pod dużym wrażeniem wyposażenia, zdaje się, że nawet lepiej niż w amerykańskich filmach ;) Fascynujące. Zwłaszcza, jeśli z pacjentem wszystko wg planu i zdrowieje książkowo. Zdezynfekowałam się obowiązkowo przy wejściu, szkoda, że nie ma takiego przymusowego mycia rączek na przykład we wszelkich punktach spożywania posiłków gotowych, typu bary, restauracje. Czyste ręce to fajna sprawa ;)

Od bieganiny po mieście, objazdami, komunikacją zastępczą, wysiada mi układ kostno-szkieletowy, przydałby mi się profesjonalny sztab jaki towarzyszy sportowcowi. Ale mogę liczyć tylko na służbę zdrowia, czyli właściwie pozostaje mi "cura te ipsum". Ręce w charakterze łuków przyporowych konstrukcji głównej mojego ciała.

A w 8. kolejce Lech przegonił w tabeli Górnika, chwila euforii z pierwszego miejsca była naprawdę krótka. Kończę i lecę czytać, zanim zapomnę, jak to się robi.

piątek, 19 października 2012

zabiegany dzień


Poskutkowało, mam już "najnowszego" Mankella. "Nim nadejdzie mróz" to lektura na weekend i początek nadchodzącego tygodnia. Mówisz i masz, proście, a będzie wam dane :)


A dzisiejszy dzień zabiegany, że nawet nie dało rady dokończyć ostatnio czytanej bardzo dobrej książki. Spędziłam dość sporo czasu w szpitalu, jako odwiedzająca. To niesprzyjające miejsce do czytania, nabyłam więc "Rozrywkę" dwutygodnik i jakoś tak czas oczekiwania (bo "proces leczenia" to w naszych realiach to głównie oczekiwanie) biegusiem leciał między jedną krzyżówką a drugą. Wczoraj zagospodarowano sobie pewną rzecz czasowo należącą do mnie i część bieganiny to była próba ustalenia, kto zakosił i czy może uda się odzyskać. Kiedy tak rzeczy się dzieją i dzieją wokół nas, to zachodzi przedziwne zjawisko przyciągania jeszcze większego "dziania się wszelkiego" w naszym otoczeniu. Kiedy tak pędziłam dziś przez dzień, nagle pisze do mnie maila koleżanka, która pół roku nie pisała, esemesuje kolega, który pół roku nie sms-ował, wbiegam do biblioteki na styk, tuż przed zamknięciem, bo miałam telefon z Grecji (!), jeszcze nie zdążyłam odłożyć domowego, dzwoni komórka, mimo wszystko zdążam, i płoszę spomiędzy regałów bibliotekarza i bibliotekarkę i już wiem po co im ten bardzo głośny dzwoneczek przy drzwiach wejściowych. Wybiegając z książką pod pachą, bo już na mnie czekają, odbieram krótki telefon i kiedy rozłączam rozmowę już ktoś mnie pyta w którą stronę do Placu Trzech Krzyży. Znacie to? Całymi dniami spokój, nikt nie pamięta o naszym istnieniu, nikt nas nie zauważa, za co w sumie jesteśmy wdzięczni :), a tu nagle młyn, ni z tego, ni z owego.

Trochę się zdziwiłam, kiedy w pewnym momencie dnia podszedł do mnie mężczyzna i zapytał o coś, zamieniliśmy parę zdań, po czym usiadł na krzesełku obok. Wiedziałam, że go bardzo dobrze znam, widuję go w telewizorku. W głowie jaśniało i jaśniało i zaskoczyłam w końcu, to były piłkarz reprezentacji Polski. Dzianie się przyciąga dzianie, do coraz intensywniej kibicującej Beaty podchodzą piłkarze z górnej półki :)

Zremisowaliśmy z Anglią! A dziś rozpoczęła się 8 kolejka Ekstraklasy, Górnik-Zabrze ograł Koronę-Kielce. Chyba zacznę chodzić na mecze stadionowe.

środa, 17 października 2012

momentary lapse of reason? - niekompetencja ma się dobrze


Wczoraj wstałam w nastroju bojowym, dokładnie jak w czasie Euro 2012, w zasadzie żyłam tylko wieczornym meczem z Anglią, reszta była tłem. Kibicowałam w myślach, przesyłałam pozytywną energię "chłopakom". A wieczorem nasz polski Monty Python, nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Logika niepraktykowana. Głupota i niekompetencja i jakoś to będzie, to nie moja działka, ja tu tylko zamiatam. Czy mogę sobie zakląć? Ok, już.

Ktoś skopał tyłki kibicom przed telewizorami (znowu, wcześniej nie pokazując dwóch meczy, teraz pokazując mecz którego nie było), kibicom moknącym na stadionie wraz z papierowymi biletami, które z takim zachodem i ogromnym kosztem zdobyli, rejestrując się, przelewając, wpłacając, drukując, jadąc godzinami. Ilu z nich, by zażyć IGRZYSK odmówiło sobie CHLEBA? A tu, no dobrze, będzie grzecznie, figa z makiem, ani chleba ani igrzysk. 

Trzęsą mi się ręce, to oznaka moich własnych emocji ale i jakieś współuczestnictwo w emocjach wspólnych. Policzek, kopniak, obelga, zawód - z powodu kilku kretyńskich posunięć decydentów, "A Momentary Lapse of Reason". Utrata czasu, wyrzucenie pieniędzy i wyrzeczeń w błoto, a właściwie w pole ryżu bez ryżu. I zawiedzione nadzieje i utrata złudzeń, jeśli jeszcze u kogoś się uchowały.

Jeśli kibic czuje się jak przedziurawiony materac, to jak czuje się piłkarz, który miał wyjść i walczyć? Jak się pozbierać po takim falstarcie?

Jeśli dziś w okolicach 17.00 zawali się ziemia pod Stadionem Narodowym z powodu prac przy budowie drugiej linii metra, to nie zdziwię się nic a nic.

Może jednak zróbmy tam tę skocznię narciarską, wtedy nie będzie problemu czy dach ma być otwarty czy zamknięty.



wtorek, 16 października 2012

na szwedzkich wyspach - "Słodkie lato" Mari Jungstedt



Mari Jungstedt to kolejna szwedzka pisarka, w której twórczość zagłębiłam się do dna. Głęboko nie było. Ale i pewnie być nie miało. Mari napisała siedmioczęściowy cykl z akcją umiejscowioną na Gotlandii. Inspektorem policji i głównym bohaterem jest w nim Anders Knutas, jego prawą zaufaną ręką Karin Jacobsson, w ściganiu czarnych charakterów wspiera ich dziennikarz Johan Berg na śmierć zakochany w Emmie Winarve. Przebrnęłam przez "systkie siedem". (Przypomniał mi się stary dowcip - Jakie masz piękne zęby! - Systkie tsy?) Jakoś wybitnie wstrząśnięta ani ubogacona nie jestem. To co "wyniosłam" z całości to wstępna znajomość Gotlandii i okolic, geograficzna i troszkę historyczna, no i bakcyl zaciekawienia tematem, ochota na dowiedzenie się czegoś więcej o tym ponoć najpiękniejszym rejonie Szwecji.

Po kolei o książkach nie napiszę, początkowe części czytałam już jakiś czas temu a mam sklerozę i wiele nie pamiętam.

Ostatnio przeczytałam "Słodkie lato" (I denna ljuva sommartid), numer 5/7. Co do akcji, to ktoś, naturalnie, zostaje zamordowany, ktoś inny wylatuje w kamieniołomie w powietrze, zemsta nie umiera nigdy, policja dopada uciekinierów, (UWAGA! zdradzam treść!!!!) ale morderczyni zaczyna rodzić i policjantka w ramach solidarności matek rodzących pomaga jej i pozwala uciec. Tak właśnie. W sumie ciekawy problem moralny, ale przedstawiony w sposób mocno naciągany i byle jak.

Dziennikarz Johan próbuje uporać się z fochami ukochanej, a ja, szczerze mówiąc, mam dość kobiecych problemów z hormonami. Bo przecież on powinien w życiu głownie przejmować się tym "co ona czuje" i że on "za dużo czasu poświęca pracy" i w ogóle to ona "jeszcze nie jest gotowa", a on "nic nie rozumie". O święci Pańscy!

Dla niezainteresowanych Skandynawią, dla których opisy wysp nie są "wartością dodaną", tak jak są dla mnie, to książczyna jest raczej, sama w sobie, marna. Autorka ma na przykład problem z dzianiem się rzeczy w czasie, lekko gubi chronologię. Ale. Za to. Dowiedziałam się o istnieniu "bezludnej" wyspy Gotska Sandön (dwie godziny promem z Gotlandii), która jest rezerwatem przyrody i znajdują się na niej tylko domki dla turystów, których bagaże przewozi wyspowy TRAKTOR. Na kilkudniowy pobyt w domku lub pod namiotem pasjonaci dzikości muszą zabierać dużo zapasów, zwłaszcza jedzenie i picie, bo na wyspie króluje natura. Mari Jungstedt opisuje też Furillen, wysepkę połączoną z Gotlandią mostem. Aż sięgnęłam do mojego dwunastoletniego Pascala przewodnika, ale oprócz dość dobrze opisanej Gotlandii, nie ma w nim za dużo informacji o sąsiadujących pomniejszych skrawkach lądu.

Zdziwiło mnie trochę traktowanie Finów na równi z Polakami i mieszkańcami byłych republik nadbałtyckich, jako tych gorszych, przeważnie zatrudnianych na czarno.

Denerwują (mnie) używane w książce nazwiska: Knutas, Bovide, Winarve.

I wszyscy, jak to w Szwecji, non stop szamią ciasteczka i bułeczki cynamonowe, do kawy, oczywiście.

W miarę przewracania kolejnych kartek, kiedy już się całkiem pogodziłam, że to nie żadne arcydzieło, czytanie szło coraz lepiej. Ale żadnego gorącego polecania nie będzie.

I jeszcze - nauczyłam się nowego słowa, "sztauer" (robotnik portowy), co trochę później przydało mi się do akurat rozwiązywanej krzyżówki.


poniedziałek, 15 października 2012

wkurzam się


Czekam na książkę. Na "nowego" Mankella. "Nim nadejdzie mróz" (Innan frosten). Książka w oryginale ukazała się w Szwecji w 2002 roku. W naszym kraju-raju ukazała się, %%%&&&***###..., w 2012 roku. Faktycznie, ze świecą szukać tłumacza szwedzko-polskiego, rozumiem problem i współczuję wydawcom. Czekam na pozycję biblioteczną od lipca, w kilku bibliotekach tkwię w kolejce jak za komuny, ale przecież Mankella trzeba przetrzymać minimum ze trzy miesiące, bo po co czytać książkę w góra dwa dni, skoro można sobie przyjemność rozciągnąć w czasie, nasycić oczy widokiem, przy okazji marmoladą usmarować, poczuć potęgę posiadania, choć przez krótki czas.


To jeszcze nic. Ale kino nadaje już film brytyjski nakręcony na podstawie tej książki. Oni jakoś nie mieli problemu ze znalezieniem tłumacza, wydaniem, przerobieniem na scenariusz i nakręceniem i wyprodukowaniem. Wiecie co, bolą mnie takie rzeczy jak siarczysty policzek.

No dobra, ma ktoś pożyczyć na dwa dni?



piątek, 5 października 2012

Gwen Cooper "Odyseja kota imieniem Homer"



Homer to kot który nie widział, bo miał od małego całkowicie usunięte oczy. Gwen Cooper, jego właścicielka, opisała fragment swojego życia, od chwili podjęcia decyzji o przyjęciu niewidomego zwierzątka do "rodziny" składającej się także z dwóch kotek, aż do momentu poszerzenia rodziny o małżonka. Gdzieś kiedyś kątem oka przypadkowo zahaczyłam o informację o tej książce i nie wiem jakim impulsem wiedziona, namierzyłam ją w najbliższej bibliotece i zaczęłam. Początek był ciężki, chaotyczny, Gwen przeskakiwała z teraz do kiedyś, w tył i w przód i źle mi się taką nieskładną historię czytało, więc odłożyłam na trochę. Ale biblioteka to nie księgarnia, a ja bardzo nie lubię oddawać nieprzeczytanych pozycji, zwłaszcza już mocno napoczętych. Z westchnieniem zasiadłam do kontynuacji, bo to przecież "amerykanskie" dzieło, a nabawiłam się jakoś niepostrzeżenie lekkiej alergii na literaturę amerykańską. Wkrótce skutki terapii, bo mam pod ręką kilka fajnych tomów made-in-usa. Cooperówna trochę początkowo umęczyła, ale w miarę czytania wsiąkłam w "Odyseję kota imieniem Homer" (Homer's Odyssey).

Lubię zwierzęta. Nie mam zwierząt. Papug Kubunio wpadł przelotem do naszego życia i zwinął się na tamten świat przed upływem roku, co przeżywam do dziś. Nie lubię "przegiętego" stosunku właścicieli do swoich pupili, typu "kokardki" itp. Nie lubię zwierząt na zdjęciach, zwłaszcza kotów. Liczba głupawych fotek z kotami to chyba z 90% zasobów fotograficznych światowego Internetu. Przeprowadziłam na sobie eksperyment, jak zareaguję na książkę o kotach. Nie podobało mi się przeniesienie na Gwen i koty stosunku "mamusia" - "dzieci". No basta! Mam czasem wrażenie, że ludzie traktują swoje zwierzęta jak dzieci, które nigdy nie dorosną, nad którymi można się nieustająco "wyżywać" ze swoim nadopiekuńczym rodzicielstwem.

Sama historia jest niesamowita, niewidomy Homer jest uroczy i bardzo dzielny. Spodoba się na pewno także osobom nieposiadającym. Nie jest to literackie arcydzieło a jedynie opowieść i jako taka odbierana jest ok. Zwykła historia niezwykłego stworzonka. Denerwowało mnie rozpoczynanie rozdziałów cytatami z "Odysei" Homera, takimi w większości ni w pięć ni w dziewięć dobranymi, ale i do tego się przyzwyczaiłam.

Gwen próbuje się usamodzielnić. Mieszka z dwoma kotkami, Scarlett i Waszti. Kiedy wiedziona silnym impulsem "bierze sobie na głowę" także Homera, mocno komplikuje swoje życie, niejako podporządkowuje jego bieg opiece nad niewidomym. Ale nie wychodzi na tym źle, wszystkie decyzje podejmowane w sytuacjach "podbramkowych" okazują się być strzałem w dziesiątkę. Początkowo interesowały mnie tylko losy kota/kotów, w pewnym momencie zaczęłam wczuwać się także w losy narratorki. Zwłaszcza, kiedy przeprowadza się do Nowego Yorku i znajduje  na Manhattanie pracę i w sąsiednim budynku mieszkanie na 31 piętrze, sześć kwartałów od WTC, jest 2001 rok. W momencie BIG BUM BUM, daje kotom śniadanie, po czym, nieświadoma nieszczęść wychodzi do pracy i już nie może wrócić, dopóki służby nie uporają się z "najgorszym".

Oprócz momentów strasznych i smutnych są w książce momenty piękne i zabawne, polowanie na muchy, aportowanie pluszowej dżdżownicy, gra na gumkowej gitarze. Jest kilka przeprowadzek, między innymi lot z trzema kotami jednym samolotem, wprowadzka do "psiego" domu (chwytająca za serce). Jest też refleksja nad nietrwałością życia, gościna naszych pupili zawsze trwa za krótko.

TUTAJ i TUTAJ Gwen, Homer i fragment książki czytany przez autorkę.


środa, 3 października 2012

"Dożywocie" Lizy Marklund




Czytelniczo przenoszę się z fińskiego Espoo, ze świata Marii Kallio wykreowanego przez Leenę Lehtolainen, do Sztokholmu i świata Anniki Bengtzon utworzonego w wyobraźni Lizy Marklund. Trochę szkoda "kolegowania się" z silną, stanowczą, wysportowaną, pewną siebie, znającą swoją wartość, przebojową Marysią z Finlandii. Teraz pora (przejściowa) na "nową koleżankę", Annikę, niepewną, kompletnie zagubioną, wiecznie drżącą. Nieustająco mam ochotę babką potrząsnąć i wrzasnąć, by się wreszcie pozbierała i nie dała tak po sobie wszystkim "jeździć". Mam wrażenie, że ona tak dłużej nie wytrzyma i się żywcem zamęczy. No bo ile czasu można tkwić na granicy wszelkiej wytrzymałości? Annice przydarza się tak ilość nieszczęść, że cierpliwość i sympatia czytelnika (choć z pewnością częściej czytelniczki) osiąga wartości krytyczne. Bo kiedy, na przykład płoną jej wszystkie dokumenty, to nie idzie tego zgłosić, nie bierze zaświadczenia, nie wszczyna procedury odnowienia kwitów, tylko awanturę w banku (wypłaćcie mi moje pieniądze, bo ich potrzebuję), i to nie w Pcimiu Górnym, gdzie wszyscy się znają, ale w wielkim anonimowym Sztokholmie. Pierwszy kopniak dla Anniki, nie powiem w co. No dobra, w kostkę. Kiedy kasjerka odmawia, Annika wpada we wściekłość, czytelnicy też, z modlitwą na ustach do świętego od książek (serio?, nie ma takiego?) o cierpliwość w znoszeniu humorów głównej bohaterki. Annika wojująca.

Z drugiej strony, to ludzie wokół niej są jacyś zdehumanizowani, obojętni, wrogo nastawieni, obcy. Albo autorkę poniosła wyobraźnia albo jest spora różnica między naszymi krajami. Nie wyobrażam sobie, by u nas mogłaby ją spotkać taka niechęć. Choć jeszcze z innej strony (ile tych stron właściwie jest?), Annika jest jak jeż, bez kija nie podchodź. I pojawia się odwieczny pytanie, co tak naprawdę jest skutkiem czego.

Zdaję sobie sprawę, że na świecie masa kobiet ma problemy annikopodobne, w różnym natężeniu i konfiguracji, na przykład "relacje z mamusią". Jeśli nie można z różnych powodów liczyć na własną matkę, podstawę wszelkich podstaw i opok, to w zasadzie nie za bardzo można wznieść swoje życie jako konstrukcję niezachwianą, stabilną. Tak właśnie jest z Anniką.

Głównym tematem napisanego w 2007 roku "Dożywocia" (Livstid) są właściwie problemy głównej bohaterki z resztą świata. Kobitka wrzeszczy, wścieka się, odrzuca wszystkich wokół siebie, z czytelnikami włącznie. Współczucie topnieje i kiedy prawie mamy ochotę wyrzucić książkę przez okno, Annika stopniowo przechodzi przez próg życia i wstępuje w nową jego fazę, zaczyna nowy etap, jakby trochę przejrzała na oczy, wydoroślała, dojrzała. Zaczyna patrzeć na ludzi wokół trochę innym wzrokiem, zaczyna dostrzegać relacje międzyludzkie i siebie jako ich aktywną współautorkę. A czytelnik oddycha z ulgą i odkłada powieść w miejsce jej właściwe.

"Dożywocie" to też wątek kryminalny, ktoś ginie, ktoś znika, ktoś zostaje skazany i nie wiadomo czy słusznie bo nie ma dowodów (no jak można skazać kogoś za zamordowanie osoby zaginionej?!), kilka osób słyszy wyrok, trwają prace "na górze" nad kwestią długości wyroków w Szwecji. Są też refleksje nad rolą i funkcją mediów we współczesnym skomputeryzowanym świecie, nad zastąpieniem treści aktualnością (Annika jest dziennikarką pracującą w redakcji gazety). Nieważne o jak nieistotnej błahostce się informuje, grunt, żeby to był NEWS.

Całość stanowczo zajmująca i bardzo ciekawa, pochłaniająca bez reszty, nie radzę zaczynać wieczorem.

Kolejne tomy napisane przez Lizę czytam regularnie w miarę pojawiania się w formie przetłumaczonej na język polski. TUTAJ o początku cyklu.

"Dożywocie" to trochę przewodnik po Sztokholmie, podobnie jak poprzednie części. Znów biorę mój prawdziwy książkowy przewodnik po szwedzkiej stolicy i wertuję przy okazji pojawiania się kolejnych miejsc. Proces czytelniczy wydłużony ale za to urozmaicony. Powieść zaczyna się w "Söder" i już wiem, że chodzi o "Södermalm". Większość "północnych" książek czytam obłożona mapami i przewodnikami, kilkoma, takie tam niegroźne "odchylenie". Mój starutki atlas geograficzny, dopóki nie wróciłam po latach do taśmowego rozwiązywania krzyżówek, pozostawał stale rozłożony na stronie Skandynawii.

Wkrótce trochę więcej o moich "północnych" lekturach.