Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
czwartek, 7 lutego 2013
żenaaaada...
... jak mawiał w "South Parku" niemiecki super robot opowiadający najlepsze dowcipy na świecie. Mnie do śmiechu po wczorajszym meczyku w Dublinie polskiej "Reprezentacji Narodowej", bynajmniej, nie było. Gdybym się mogła gdzieś zapaść, to bym się zapadła. Przerżnęli z Irlandczykami DWA - ZERO, dacie wiarę?
(Muszę przestać "oglądać", bo niedługo będę się porozumiewała ze światem samymi, li i jedynie, cytatami z filmów. "Dasz wiarę" to z serialu "Brzydula", polskiej wersji, no śmieszy mnie, lubię...)
A tak było pięknie jeszcze kilka dni temu, kiedy nakopali goli Rumunom, i to sami "nasi" z Ekstraklasy + Celeban. 4:1... z Rumunami ... i wcześniej z Macedonią...
A wczoraj, jak prawdziwi kibice, zasiedlimy, -śmy (też cytat z filmu, przedwojennego, polskiego) w dobrej wierze (to z kolei "odchył" zawodowy), z michą pełną płatków kukurydzianych, zamiast czipsów, zdrowiej i smaczniej, znów zapomniałam kupić kwas chlebowy, ale za to batonik miał "procenty". Miny komentatorów rzedły coraz bardziej, konsternacja pełna. Mogę sobie przekląć? WTF?! Nic, nic, spoko, to tylko "nasi" piłkę kopią. Znów syndrom bitej żony. I znowu wystarczy jakiś malutki sukcesik, i znów w sercach kibiców, Polaków, zapalą się iskierki nadziei. I znów będą walić tłumami na stadiony, a nasze patałachy będą się "wozić" na nadziejach. Głupia sprawa, żenująca sprawa, czy nie ma 11, no 10, bo bramkarzy urodzaj i chyba to nie do nich pretensja, dziesięciu chłopa zgranych i potrafiących? NIE ROZUMIEM. Co tu jest grane? NIE WSTYD WAM?!
Szkoda, że Australian Open już się skończyło. W końcu Polacy poodpadali, ale było i tak na co patrzeć, niemal do końca. Jeden sędzia o uśmiechu delfina, inny jak z filmów Jima Jarmuscha, sędziujący mecz Stanislasa Wawrinki z Novakiem Djokovicem, nazywał się chyba Eduardo Molina. Ależ widowisko pięciogodzinne, dzielny Wawrinka zdobył ogromną sympatię za walkę i w ogóle, chyba najciekawsze godziny tego turnieju. Obejrzałam też debel Kubota, pierwszy w życiu, fajna sprawa, jak zabawa małych psiaków, tyle, że ze sporą gotówką w tle.
No i już nie wiem czy się dobijać kolejną kolejką Ekstraklasy ruszającą wkrótce po przerwie zimowej, czy może lepiej snooker i takie tam, bezpieczne, bo bez "Orłów Sokołów" naszych. No bo coś muszę, bo lubię. Muszę podtrzymywać przecież "sportowy" styl życia ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
aro 51
OdpowiedzUsuńnajbardziej podoba mi się zmuszająca do głębokiego zamysłu, że przecież tylko tyle wystarczy "czy niema dziesięciu chłopa zgranych i potrafiących?" aby mecze były zgrane i widowiskowe.
"Rozkapryszone bobaski", trafna ta ocena Koseckiego. "Ino im się nie chce chcieć".
Usuń