Kameralnością film przypominał mi Journey's End. Wojna, "wydarzenie" masowe, a postaci na ekranie zasadniczo osiem. Shmulik, Assi, Hertzel i Yigal tworzą załogę czołgu przekraczającego granicę izraelsko-libańską w pierwszym dniu wojny libańskiej z 1982 roku. Ich zewnętrznym bezpośrednim dowódcą jest Jamil. Akcja dzieje się we wnętrzu czołgu, świat zewnętrzny reżyser pokazuje przez wizjer celownika, z tym charakterystycznym krzyżem do precyzyjnego namierzenia obiektu do zestrzelenia. Młodzi żołnierze pierwszy raz konfrontują się z wojną, walką, zabijaniem. Dopiero co byli kochanymi synami rodziców, normalnie i zwyczajnie funkcjonującymi w społeczeństwie. Po rozpoczęciu działań wojennych na obcym terytorium Assi, dowódca czołgu, jest jak sparaliżowany. Yigal, kierowca, zachowuje się coraz bardziej płaczliwie. Celowniczy Shmulik zastyga w szoku. Największą przytomnością umysłu, a może najmniejszą wrażliwością, wykazuje się ładowniczy Hertzel. Pierwsze 15 minut filmu jest drastyczne, trzeba naprawdę dużej wytrzymałości, by nie wyjść z kina. Widz jak najbardziej wczuwa się w akcję, przejmuje na siebie odczucia bohaterów. Nie wiem, jak reagują na film mężczyźni, ale kobiety wychodziły z sali. Nie było epatowania niepotrzebnym okrucieństwem, było przedstawienie wojennych realiów. Śmierć, cywile, kobiety, dzieci, zwierzęta, rany, krew, urwane kończyny, chaos, dezorientacja, ogłuszenie i paraliżujący strach, niemożność. Co jakiś czas do czołgu wsuwał się Jamil, rewelacyjny Zohar Shtrauss (Strauss). Z pozoru twardy, szorstki i bezwzględny, troszczył się, by wszystko funkcjonowało sprawnie i według planów. Pojawia się libańska kobieta ocalała z ostrzału i znów dociera do widza potężną falą całe okrucieństwo wszelkich wojennych działań. Jest jeszcze syryjski jeniec wojenny i pewien Falangista. Jest kasetka do załatwiania się we wnętrzu. Scena po scenie, nie sposób się oderwać, emocje najwyższe. Tym bardziej, jeśli ma się świadomość, że reżyser i scenarzysta zarazem opisał własne wspomnienia. Samuel Maoz miał 20 lat, kiedy wyruszył na opisywaną wojnę. I gdzieś w głowie widza pojawiają się pytania, po co, dlaczego. Kto podejmował decyzję, czy nie można było inaczej. Po co wjeżdżać czołgami na terytorium innego państwa. Co się stanie, jeśli się nie wjedzie. Czy można całe to sprzętowe żelastwo przerobić na, czy ja wiem, nożyczki do robienia wycinanek z kolorowego papieru, żeby nie było czym strzelać do innych ludzi. Automatycznie budzi się naiwność dziecka, mechanizm absolutnej niezgody.
Film ujęty jest w ramę pola słoneczników, widzimy je w pierwszym i ostatnim ujęciu. W piękno świata brutalnie wdziera się ludzka walka. Słoneczniki też nie chcą wojny i rozjeżdżających je czołgów. Kilka scen wypala się w pamięci na zawsze. Sikający Syryjczyk. I dosłownie każdy moment, kiedy pojawia się Jamil. Pamiętam Zohara Shtraussa z Eyes Wide Open. Doskonała rola w genialnym filmie. Ale w Libanie był alfą i omegą. Był siłą napędową, energią i dobrym duchem. W moim osobistym odbiorze.
Seans w kinie "Luna" w ramach 12. WJFF. Zakończenie festiwalu. Reżyser był obecny w Warszawie, ale nie doszło do spotkania z publicznością. Szkoda.
"Liban"
(Lebanon)
Francja, Niemcy, Izrael, Liban 2009
(Lebanon)
Francja, Niemcy, Izrael, Liban 2009
Reżyseria: Samuel Maoz
Scenariusz: Samuel Maoz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz