Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
środa, 31 grudnia 2014
Próspero Año Nuevo
Fajny to był rok ten 2014. Jeszcze czytam, choć starość nadciąga, coraz mniej się chce, wszędzie nowe technologie, "internety", a ja jeszcze ciągle oczami po papierze. Syn, jedyne me dziecię, wyprowadził się z domu i rozpoczął samodzielne życie, kilkaset kilometrów stąd. Mam codzienność tylko i wyłącznie dla siebie, z czego powoli zaczynam korzystać, się rozkręcam ;) Przypomniałam sobie, jak fajnie jest oglądać filmy. Wydarzeniem tego roku było coś o czym nie mogę napisać, ale wstrząsnęło mną mocno i bardzo pozytywnie. W tym roku pożegnałam też wiekuiście bliską mi osobę nie będącą rodziną, wieloletniego kumpla, momentami przyjaciela. Przykre, że nie mogłam mu pomóc, bo jedyne czego chciał ode mnie przez ostatnie miesiące, to bym skoczyła do monopolowego. Czytałam jego kartę zdrowia, kiedy poszłam za niego do przychodni po zmianę recepty, a on po wyjściu ze szpitala był za słaby, by sam się doczłapać te dwie przecznice. Po tej lekturze zdziwiłam się mocno, że on w ogóle jeszcze żyje. Znałam jego pin do karty kredytowej, czasem wyniosłam śmieci, czasem zrobiłam zakupy czy zapłaciłam rachunki. Kiedyś poszłam z nim do przychodni, innym razem pojechałam do szpitala, gdzie wisieliśmy pół dnia na krzesełkach w tłumie czekając na formalne przyjęcie na oddział. A potem informacja na Naszej Klasie od jakiegoś Marka, że D. nie żyje. I koszmarny pogrzeb, na który bałam się sama pojechać. A potem już spokój, choć nie było stypy, cała dość liczna rodzina rozjechała się, każdy do swojego domu. W każdym razie numer z komórki już mogłam bez emocji większych wykasować. Coś się skończyło, w puste miejsca wchodzą nowe wydarzenia, nowi ludzie, w komórce przybywa nowych numerów w zastraszającym tempie. W żywocie pustelnika następują coraz częstsze i dłuższe okresy zawieszenia. I to chyba dobrze. Więcej się ruszam, czego i Wam życzę!
A tak najbardziej to życzę sobie, Wam i całemu światu, dobrej komunikacji, ze sobą, z innymi. Dobrej i coraz lepszej komunikacji na każdym poziomie, międzyludzkim, międzynarodowym, międzyreligijnym, międzycząsteczkowym, międzykomórkowym.
piątek, 26 grudnia 2014
"little knowledge is dangerous"
Budowałem na piasku
I zwaliło się.
Budowałem na skale
I zwaliło się.
Teraz budując zacznę
Od dymu z komina.
Leopold Staff - "Podwaliny"
Kolędy powoli cichną, dzwoneczki wybrzmiewają, rytmy stają się bardziej taneczne. Przyklejona do radia przesuwam pokrętło po stacjach w poszukiwaniu pięknych dźwięków, a to chili, a to klasyczna, a to stare dobre umpa umpa, a piękna w eterze zatrzęsienie. Otoczyłam się mową hiszpańską w wydaniu meksykańskim i zauważam efekty, ciekawe jak długo się utrzymają, umocnią się czy przepadną niedługo w otchłaniach zapomnienia. Czas tańców nadciąga.
Dr. Alban - "It's My Life"
środa, 24 grudnia 2014
z pamiętnika pustelnika
Mało, zdrowo, nietypowo. Słodkie pod dachem: sztuk jeden, pod postacią soku wiśniowego do herbaty. W ramach "słodyczy" zaopatrzenie jedynie w torebkę wiórków kokosowych, ale najwyraźniej brały udział w akcji "przed świętami ludziom można wcisnąć każde g", okazały się niejadalne i skończyły w śmieciach. Nie ma nawet cukru. Zakupy świąteczne to kasza jaglana i gryczana, soczewica i fasolka, butelka oleju. I warzywniak. Akcentem świątecznym kilka mandarynek. Nie ma śniegu, nie ma bezwzględnej potrzeby posiadania choinki, której i tak nigdy nie było gdzie postawić (paprotka rządzi). Na parapecie, lodówka nieustająco nieobecna - hurra, słoiczki z bigosem świątecznym, buraczkami i ogórki kiszone tradycyjnie, nie wiem czemu ukrywać w spiżarce, toż to wspaniała dekoracja. I orzechy włoskie, cały słój. Codzienna przekąska, aż dziw, że jeszcze ponad połowa dotrwała do Bożego Narodzenia. Mnóstwo rozmów telefonicznych, życzeń, serdeczności.
Życzenia, no tak, tradycja. Życzę, by słowu tradycja towarzyszyło nierozerwalnie słowo rozsądek. By się nie zapędzić w ślepą uliczkę, a jeśli już, to by się w niej nie zaklinować na resztę życia. Mądrości, myślenia, spokoju, ogarnięcia siebie i świata wokół, harmonii, uśmiechu, zadowolenia, poczucia humoru, racjonalnego wykorzystania danego nam czasu, systematycznego oraz skutecznego spełniania, wypełniania, realizowania. Bycia tu i teraz.
sobota, 20 grudnia 2014
"Kapitał ludzki" (2013)
Stephen Amidon, urodzony w 1959 roku napisał "Human Capital" w 2004 roku. Wersji polskiej nie ma, więc nie czytałam, włoskiego nie znam, choć przykleja się szybko, zwłaszcza po obejrzeniu "włoszczyzny". Przez kilka godzin tłukła mi się po głowie mowa włoska, bene, bene, molto bene, silenzio, presto, grazie mille, seniora, per favore, permesso, scuza, ciao, basta...
Film dla lubiących historie. Ja bardzo lubię historie, więc się poczęstowałam, nakarmiłam i trochę trawiłam. Stosunkowo krótko. Ale jeśli kiedyś wpadnie mi w ręce, chętnie powtórzę. Rzecz o ludziach żyjących w trochę bajkowym świecie, w puchu z banknotów o wysokich nominałach. Ale życie nie jest bajką i puch nie ochroni przed wszystkimi niemiłymi niespodziankami, pułapkami, wypadkami, przypadkami, nierozważnymi wyborami. Ścieżki gmatwają się, przecinają, plączą. Grubość portfela przestaje mieć znaczenie. Ciąg przyczynowo-skutkowy niekontrolowalny. Błahe zapomnienie kluczy, podwiezienie kogoś autem - i lawina konsekwencji. Rowerzyści powinni poruszać się wyłącznie po ścieżkach rowerowych. A gdzieś w tle czuwa ubezpieczyciel.
Akcja tego filmu właściwie mogłaby się rozgrywać w każdym rozwiniętym kraju, historia uniwersalna, bez przydziału miejsca dziania się.
Bilet do kina manną z nieba znowu, wygrałam konkursik :) Molte grazie!
"Kapitał ludzki"
(Il Capitale umano)
Francja, Włochy 2013
Reżyseria: Paolo Virzì
Francja, Włochy 2013
Reżyseria: Paolo Virzì
Scenariusz: Paolo Virzì, Francesco Bruni, Francesco Piccolo
Na postawie powieści Stephena Amidona "Human Capital"
zaczyna się od Mikołaja...
rysunek/obraz: Marta Frej, umieszczony za wiedzą i zgodą autorki :)
Zaczyna się od Mikołaja. Mojemu ojcu w czasie służby w wojsku odcięło końcówkę palca. W przedszkolu w czasie przedświątecznej imprezki, w stroju krakowianki zasiadłam na kolanko panu z brodą w czerwonym stroju, mówili, że Mikołaj. O coś tam zza wąsów grubym głosem pytał, pewnie czy grzeczna. Mała ja, przestraszona, podekscytowana, ale przytomna. Zauważyłam, że Mikołaj nie ma końca palca i charakterystyczny paznokieć identyczny jak tatuś. A zatem, wnioskowanie proste, Mikołaj to tatuś. Upierałam się potem, że właśnie tak, że na pewno, ale wszyscy wmawiali, że ależ skąd. Nikt nie spostrzegł, że odkryłam NIEZBITY DOWÓD ;)
A potem to już z górki, co chwilę dosłownie dowiadujemy się, że znowu coś jest nie takie, jak myśleliśmy, jak nam mówiono. Świat pokazuje coraz to nowe oblicze, ludzie w teatrze życia codziennego (polecam książki Ervinga Goffmana, trochę w ciemno, bo czytałam jedną i to dawno). Teoretycznie człowiek ma zdolność uczenia się. W praktyce idzie opornie, nikt nie pomaga, nie uczy jak się uczyć. Jak spokojnie i z godnością akceptować kolejne "odkrycia", kolejne demaskacje. Kolejne, "ale ja myślałem". Żeby tylko poprzestano na niepomaganiu, a tu jeszcze przeszkód lawina. Reakcją jest zamknięcie, unikanie, chowanie, płacz i zgrzytanie zębami, doły, fochy i depresje. A wszystko ma mechanizm samonapędzający, nakręcający, raz wprawione negatywną energią w ruch nadal na tej energii żeruje i zasysa. Człowiek znajduje w końcu upodobanie w byciu zgryźliwym czy / i zdołowanym. Jak mój znajomy, którego niedawno wiekuiście żegnałam na Cmentarzu Bródnowskim. Każde "co słychać" kwitował ostatnio: "a, do dupy". Rozsiewał wokół siebie taką aurę beznadziei, że nijak nie dało rady wywołać w nim pozytywnych uczuć, chyba że procentami, a i to na krótko.
Mały człowiek stopniowo odkrywa, skąd się bierze plasterek szyneczki, jak pod skórą wyglądamy w środku, z czego robi się perfumy, skąd się biorą tak naprawdę dzieci, jak to jest na prawdziwej wojnie, co to polityka. Jak dobrze pójdzie, to tak odkrywamy przez całe życie. Są natury dociekliwe. Wiedzieć. Niektórzy wybiórczo, inni wszystko, choć wiadomo, że awykonalne. Ogarnąć, jak najwięcej. Niekończący się przełajowy bieg przez płotki ("Cywil, przeszkoda"), wiraże, jary, kamieniołomy.
niedziela, 14 grudnia 2014
doraźne wybory
Upodobanie do muzyki punk wyklucza mnie z grona intelektualistów, trudno ;) Nieopatrznie obejrzałam "Pod Mocnym Aniołem", a tam Jakubik Siekierę w tirze śpiewa. Wpadłam w otchłanie przeszłości i już nie wiem który raz słucham w kółko "Nowej Aleksandrii". Rzuciwszy w kąt odsłuchiwanie perełki - recitalu Daniila Trifonova z Carnegie Hall.
Cienka książka w torebce rozśmiesza w najmniej odpowiednich momentach, ale słowo się rzekło, będę czytała niezależnie od okoliczności.
sobota, 13 grudnia 2014
pieskie życie
Na wczorajszym przyjęciu ojciec upił psa wiśniówką.
Czuję się dzisiaj fatalnie. Wszystko przez matkę, która o drugiej w nocy zaczęła śpiewać My Way, stojąc u szczytu schodów. To po prostu pech mieć taką matkę. Ale jest nadzieja, że moi rodzice okażą się alkoholikami. W przyszłym roku mógłbym już być w domu dziecka.
Pies odegrał się na ojcu. Podskoczył i strącił jego model żaglowca, po czym wybiegł do ogrodu, plącząc się w takielunku.
Oszaleję z niewyspania! Ojciec zabronił psu wchodzić do domu, więc ten przez całą noc szczekał pod moim oknem!
Ojciec ma grypę.
Pies uciekł na ulicę, bo matka nie zamknęła furtki.
Pies nie wrócił. Jakoś spokojniej bez niego. Matka zadzwoniła na policję, żeby podać im opis, w którym pies wypadł jeszcze gorzej niż w rzeczywistości, kudły na oczach i w ogóle.
Pies ma niezłe kłopoty! Zrzucił z roweru strażnika, sprawdzającego parkometry, i pomieszał mu wszystkie mandaty. Z pewnością teraz wszyscy wylądujemy w sądzie. Policjant pouczył nas, że musimy pilnować psa, i zapytał, od kiedy kuleje. Matka odparła, że wcale nie kuleje, po czym go obejrzała. W lewej przedniej łapie uwięzła mu mała figurka pirata. Pies, wyraźnie zadowolony, że matka usunęła pirata, skoczył na policjanta i pobrudził mu mundur zabłoconymi łapami. Matka przyniosła z kuchni ścierkę, w którą przedtem wytarłem nóż po dżemie truskawkowym, więc mundur zaczął wyglądać jeszcze gorzej.
Pies został zamknięty w składziku na węgiel.
Teraz matka ma grypę, co oznacza, że muszę się zajmować obojgiem rodziców.
Przez cały dzień biegałem tam i z powrotem po schodach. Ugotowałem dla nich porządny obiad - dwa sadzone jajka z fasolą, a na deser kasza manna z puszki. Z trudem powstrzymałem się od uwag, widząc, że rodzice niczego nie tknęli. Przecież nie są aż tak chorzy! Zaniosłem wszystko psu do składzika na węgiel. Jutro przychodzi babcia.
Przyszła babcia. Stan domu napawa ją obrzydzeniem.
Babcia wypuściła psa ze składzika i oznajmiła, że zamykając go, matka postąpiła okrutnie. Pies zwymiotował na podłogę w kuchni, więc babcia znowu go zamknęła.
Teraz z kolei chory jest pies! Wciąż wymiotuje, więc musiałem wezwać weterynarza. Matka prosiła, żebym mu nie mówił, że pies przez dwa dni był zamknięty w składziku na węgiel.
Weterynarz zabrał psa ze sobą. Mówi, że chyba ma zaparcie i musi być natychmiast operowany.
Poszedłem zobaczyć, jak czuje się pies. Jest już po operacji. Weterynarz pokazał mi plastikowy worek pełen różnych obleśnych przedmiotów, wśród których dostrzegłem kawałek węgla, szyszkę z choinki oraz kilku piratów z ojcowskiego żaglowca. Jeden z piratów wymachiwał szablą, co musiało być dla psa bardzo bolesne. Teraz pies wygląda znacznie lepiej. Pewnie za dwa dni wróci do nas, niestety.
Teraz wiem na pewno, że jestem intelektualistą. Wczoraj w telewizji oglądałem Malcolma Muggeridge'a i rozumiałem prawie każdy wyraz. Wszystko się zgadza - nieudane życie rodzinne, marna dieta, brak upodobania do muzyki punk. Chyba się zapiszę do biblioteki i zobaczę, co z tego wyniknie. Szkoda, że w naszej okolicy nie mieszkają żadni intelektualiści. Pan Lucas co prawda nosi sztruksy, ale pracuje jako agent ubezpieczeniowy.
powyżej fragmenty:
Sue Townsed "Adrian Mole lat 13 i 3/4. Sekretny dziennik" (The Secret Diary of Adrian Mole Aged 13 3/4), W.A.B. Warszawa 2005, przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska
wtorek, 9 grudnia 2014
w przelocie
Dzieje się. Dobrze, że dzieje się. Czasem powinno dziać się, choć bez przesady. Zimno, dzianie się nie pozwala zmarznąć, bo dzieje się szybko, a ruch to energia, a energia to ciepełko. W dzianiu się jest ciasno i książki się nie mieszczą, ale przypilnuję. Pakuję jedną cienką do torebki, jutro musi się udać, będę czytała choćby siedząc na gwoździu. Jedzonko w przelocie. Bułkę kukurydzianą konsumowaną na miejskim chodniku próbowano mi odebrać. Jakieś krukowate stworzenie latające lotem koszącym próbowało wydziobać mi z ręki (mam świadka, bez niego sama bym nie uwierzyła). Musiałam schować do rękawa, udawać, że już nie ma i jeść ukradkiem, bo skrzyknięci kumple już całą gromadą dłuższą chwilę nie odstępowali.
A "život je čudo" :)
sobota, 15 listopada 2014
hang - meczyki - kometa
Meczyk z Gruzją wygrany do 4, (Niemcy strzelili Gibraltarowi tylko 3, czwarty to samobój), tabela nadal uwieńczona nazwą naszego kraju. Łukasz Kubot w deblu idzie jak burza, wczoraj w parze z Robertem Linstedtem wygrali już trzeci meczyk w ATP World Tour Finals, za chwilę kolejna walka na korcie. Ludzkość podbiła kometę 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Sonda Rosetta leciała dziesięć lat i pięć miesięcy i uszkodził się tylko jeden element mający wspomagać lądowanie. Philae, lądownik, trzaska zdjęcia i wierci powierzchnię kamyczka kosmicznego, a jego składową ustrojstwo z biało-czerwonym znaczkiem. A ja sobie siedzę i oglądam krótkometrażówki, w przerwach Kafka w małych dawkach. Czego i Wam życzę.
poniedziałek, 10 listopada 2014
"Liban" (2009)
Kameralnością film przypominał mi Journey's End. Wojna, "wydarzenie" masowe, a postaci na ekranie zasadniczo osiem. Shmulik, Assi, Hertzel i Yigal tworzą załogę czołgu przekraczającego granicę izraelsko-libańską w pierwszym dniu wojny libańskiej z 1982 roku. Ich zewnętrznym bezpośrednim dowódcą jest Jamil. Akcja dzieje się we wnętrzu czołgu, świat zewnętrzny reżyser pokazuje przez wizjer celownika, z tym charakterystycznym krzyżem do precyzyjnego namierzenia obiektu do zestrzelenia. Młodzi żołnierze pierwszy raz konfrontują się z wojną, walką, zabijaniem. Dopiero co byli kochanymi synami rodziców, normalnie i zwyczajnie funkcjonującymi w społeczeństwie. Po rozpoczęciu działań wojennych na obcym terytorium Assi, dowódca czołgu, jest jak sparaliżowany. Yigal, kierowca, zachowuje się coraz bardziej płaczliwie. Celowniczy Shmulik zastyga w szoku. Największą przytomnością umysłu, a może najmniejszą wrażliwością, wykazuje się ładowniczy Hertzel. Pierwsze 15 minut filmu jest drastyczne, trzeba naprawdę dużej wytrzymałości, by nie wyjść z kina. Widz jak najbardziej wczuwa się w akcję, przejmuje na siebie odczucia bohaterów. Nie wiem, jak reagują na film mężczyźni, ale kobiety wychodziły z sali. Nie było epatowania niepotrzebnym okrucieństwem, było przedstawienie wojennych realiów. Śmierć, cywile, kobiety, dzieci, zwierzęta, rany, krew, urwane kończyny, chaos, dezorientacja, ogłuszenie i paraliżujący strach, niemożność. Co jakiś czas do czołgu wsuwał się Jamil, rewelacyjny Zohar Shtrauss (Strauss). Z pozoru twardy, szorstki i bezwzględny, troszczył się, by wszystko funkcjonowało sprawnie i według planów. Pojawia się libańska kobieta ocalała z ostrzału i znów dociera do widza potężną falą całe okrucieństwo wszelkich wojennych działań. Jest jeszcze syryjski jeniec wojenny i pewien Falangista. Jest kasetka do załatwiania się we wnętrzu. Scena po scenie, nie sposób się oderwać, emocje najwyższe. Tym bardziej, jeśli ma się świadomość, że reżyser i scenarzysta zarazem opisał własne wspomnienia. Samuel Maoz miał 20 lat, kiedy wyruszył na opisywaną wojnę. I gdzieś w głowie widza pojawiają się pytania, po co, dlaczego. Kto podejmował decyzję, czy nie można było inaczej. Po co wjeżdżać czołgami na terytorium innego państwa. Co się stanie, jeśli się nie wjedzie. Czy można całe to sprzętowe żelastwo przerobić na, czy ja wiem, nożyczki do robienia wycinanek z kolorowego papieru, żeby nie było czym strzelać do innych ludzi. Automatycznie budzi się naiwność dziecka, mechanizm absolutnej niezgody.
Film ujęty jest w ramę pola słoneczników, widzimy je w pierwszym i ostatnim ujęciu. W piękno świata brutalnie wdziera się ludzka walka. Słoneczniki też nie chcą wojny i rozjeżdżających je czołgów. Kilka scen wypala się w pamięci na zawsze. Sikający Syryjczyk. I dosłownie każdy moment, kiedy pojawia się Jamil. Pamiętam Zohara Shtraussa z Eyes Wide Open. Doskonała rola w genialnym filmie. Ale w Libanie był alfą i omegą. Był siłą napędową, energią i dobrym duchem. W moim osobistym odbiorze.
Seans w kinie "Luna" w ramach 12. WJFF. Zakończenie festiwalu. Reżyser był obecny w Warszawie, ale nie doszło do spotkania z publicznością. Szkoda.
"Liban"
(Lebanon)
Francja, Niemcy, Izrael, Liban 2009
(Lebanon)
Francja, Niemcy, Izrael, Liban 2009
Reżyseria: Samuel Maoz
Scenariusz: Samuel Maoz
"Requiem ludowe" - premiera
Naprawdę bardzo dziwnym trafem, bez cienia premedytacji, znalazłam się wczoraj w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Znajoma gdzieś szybko w biegu namawiała, żebym koniecznie przyszła, że Strug i coś niesamowitego. Wyczytałam potem, że nie będzie to recytacja wierszy poety Andrzeja, ale występ pieśniarza Adama Struga. Ponieważ blisko mam i lubię sobie do S-1 pojechać nawet bez powodu, byle pobyć, pospacerować w okolicy (są takie miejsca ze specjalną niecodzienną atmosferą), wpadłam powiedzieć znajomej "cześć" i życzyć miłego koncertu. W planach miałam zakończenie WJFF. Ale niestety ;) Dobra kobieta miała dla mnie bilet gdzieś wydzwoniony i z założenia do oddania komuś. I daję słowo, bilet się nie zmarnował. Koncert wchłonęłam na wszystkie możliwe sposoby. Dziś sobie odtwarzam w głowie, co prawda nie dźwięki wygrywane przez Kwadrofonik, ale te śpiewane przez Adama Struga lekko zawodzącym głosem, jak dusza z zaświatów. Koncert był całością bez przerw, cyklem dotyczącym śmierci, odchodzenia. Takie głosy zza grobu, przejmujące. Wokal niespotykany. Sala wypełniona po brzegi.
Kwadrofonik to Emilia Sitarz, Bartek Wąsik, oboje grający na fortepianach oraz Magdalena Kordylasińska, i Miłosz Pękala grający na instrumentach perkusyjnych.
Na FB znalazłam opis tego wydarzenia:
Requiem Ludowe (...) - najnowszy projekt zespołu Kwadrofonik inspirowany muzyką tradycyjną, do którego kwartet zaprosił znawcę tematu, śpiewaka - Adama Struga. Tym razem kwartet mierzy się z polską ludową muzyką żałobną, odnajdując w niej pierwiastek śmierci zawarty w melodiach i słowach pieśni towarzyszących ludowi w chwilach ostatecznych. Dzięki wyjątkowemu instrumentarium i interpretacjom Kwadrofonik i Adam Strug tworzą opowieść o odchodzeniu, i o tym, co może nas spotkać „po tamtej stronie”.
tablica pamiątkowa
TABLICA TA UPAMIĘTNIA PRACĘ MARIANA REJEWSKIEGO, JERZEGO RÓŻYCKIEGO I HENRYKA ZYGALSKIEGO - MATEMATYKÓW POLSKIEGO WYWIADU, KTÓRZY PIERWSI ZŁAMALI KOD ENIGMY. ICH PRACA OGROMNIE POMOGŁA KRYPTOLOGOM W BLETCHLEY PARK I PRZYCZYNIŁA SIĘ DO ZWYCIĘSTWA ALIANTÓW W II WOJNIE ŚWIATOWEJ.
JEDNA Z TRZECH
TABLIC
UPAMIĘTNIAJĄCYCH
ZŁAMANIE ENIGMY
W 1932 R. W POLSCE
POZOSTAŁE DWIE
W BLETCHLEY PARK
ORAZ W LONDYNIE
zdjęcia: xbw
Warszawa, plac marszałka Józefa Piłsudskiego 4
ściana budynku Dowództwa Garnizonu
"Dom bez kantów"
niedziela, 9 listopada 2014
"Gang Rosenthala" (2013)
Kolejny dzień festiwalowy. Pokazywano przedpremierowo dobry film fabularny, więc na muzeum POLIN ruszyły tłumy, zakorkowały bramki wejściowe i projekcja rozpoczęła się ze sporym opóźnieniem. Historia prawdziwa, a właściwie zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. W 1959 roku w Rumunii, w Bukareszcie, z powodzeniem napadnięto na bank. Jedyny, narodowy. Duża sprawa. Przez głupi przypadek ujęto i skazano na karę śmierci grupę żydowskich "gangsterów". Jako, że czasy były wiadomo jakie, jak w całym bloku wschodnim, napad początkowo ukrywano, bo przecież w komunizmie nie istniało zjawisko przestępczości. Kiedy metodą szeptaną wieść i tak rozniosła się po kraju, władze postanowiły pokazać swoją wersję wydarzeń, oczywiście jedyną słuszną i prawdziwą. Schwytaną piątkę zmusiła do udziału w nagraniu filmu propagandowego, czegoś w rodzaju fabularnej czy dokumentalnej "wizji lokalnej". Młody operator kamery zawiera znajomość z jedyna kobietą w grupie rabusiów. Okazuje się, że jest jeszcze dziecko (pole do popisu dla bodaj jedynego polskiego aktora na planie, Marcina Walewskiego, obecnie lat siedemnaście). Pytanie: jak było naprawdę. Skąd inspiracja, jaki cel. Czemu pięcioro inteligentnych, wykształconych ludzi decyduje się na tak zwariowany postępek. Po filmie spotkanie z twórcami. Jeden z producentów mówi, że wersja przedstawiona w filmie wcale nie była hipotetyczna, a w oparciu o materiały źródłowe.
Dla mnie historia bomba. Nawet w Rumunii, nawet w latach 50, żyli byli ludzie mądrzy, z fantazją, zdolni do poświęcenia życia w celu ośmieszenia chorego systemu. Ja, na Sienkiewiczu wychowana (a ty nie giń, bo to nie sztuka (...) nie giń, bo ci nie wolno, ale ratuj kraj), rozumiem, ale nie popieram, poświęcenia dobrowolnego życia własnego i towarzyszy. Bardzo dziękuję twórcom za wyciągnięcie z archiwów do powszechnej świadomości tego tematu. Można się przyczepić, że dlaczego po angielsku, skoro Rumunia. Że jakoś za ślicznie, za gładko, za czysto, zbyt pięknie jak na Bukareszt. Że Nowy Rok, a srogiej tęgiej zimy ani śladu (zdjęcia kręcone co prawda tamże, ale we wrześniu i październiku). Że chłopak żydowski blondynem. Nieistotne. Znów śmiech i gdzieś w gardle bezgłośnie przełykana łza. Dobra treść, forma nie tak w tym przypadku istotna. Ale gdyby jednak, za treść ocena najwyższa, za formę średnia. Świetne wstawki dotyczące lotów w kosmos! I nadal bardzo cenię Marka Stronga.
Polska premiera kinowa ma być na przełomie lutego i marca 2015.
"Gang Rosenthala"
(Closer to the Moon)
(Closer to the Moon)
Francja, Polska, USA, Włochy, Rumunia 2013
Reżyseria: Nae Caranfil
Reżyseria: Nae Caranfil
Scenariusz: Nae Caranfil
Zdjęcia: Marius Panduru
Występują: Mark Strong, Marcin Walewski
sobota, 8 listopada 2014
śmiech i łzy
Prezent urodzinowy od M.: róża, miska latte (serio, to była filiżanka? taka wielka?), magazyn Forbes nr 10 (koniecznie chciał mi coś dać) i bilet do kina. No i mnóstwo słów, uśmiechów. M. to chodząca fabryka radości, dawno się aż tak nie śmiałam. Zatem kino, Luna i 12. WJFF (Warszawski Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej). Krótkometrażówki.
Las cieni (The Shadow Forest), reż. Andrzej Cichocki, Polska 2014
Młody reżyser i najpiękniej sfilmowany las, jaki widziałam w polskich produkcjach. Jak z Tarkowskiego, Zwiagincewa, cudo. Przepiękne jezioro to nasze Bory Tucholskie. Historia trwa 14 minut. Kłusownik poluje na wilka. A tu Niemcy. Strzały, ucieczka, pogoń, psy. I wystraszony chłopczyk. Mała wielka rzecz. Wtargnięcie chaosu i okrucieństwa wojny do świątyni natury. Czemu film na festiwalu o tematyce żydowskiej? Jak się później dowiedziałam jeden z uciekających miał na ramieniu opaskę z gwiazdą, co w zaaferowaniu akcją przeoczyłam. Po seansie spotkanie z reżyserem, równocześnie scenarzystą i operatorem. Talent w czystej postaci, będzie w przyszłości co oglądać :)
Pożądanie (Longing), reż. Nadav Mishali, Izrael 2014
Trwająca 20 minut fabuła. Piękna młoda mężatka robi wszystko, by być dobrą żoną, pod każdym względem. Podnosi umiejętności kulinarne, modli się o dziecko, przygotowuje starannie do każdej nocy. Jednak mąż pozostaje dziwnie obojętny. Ożywia się podczas studiowania pisma z towarzyszem. Rozwinięcie tematu w filmie "Eyes Wide Open".
Wizyta (The Visit), reż. Inbar Horesh, Izrael 2014
Dziewczyna, bardzo późne dziecko, odwiedza ojca w domu opieki. Podchodzi pod drzwi jego pokoju, młoda, piękna, kwitnąca, pełna życia i widzi zniedołężniałego staruszka. Strasznie smutne 27 minut. Przypomniało mi się zdanie: Byłem kim jesteś, będziesz kim jestem.
Zabawy (Games), reż. Ana Feil, Chorwacja 2014
Mocne 10 minut, silne, narastające napięcie. Zagrzeb, II wojna światowa i skutki niemieckiej propagandy wypalone w głowie dziecka.
Szybkie przemieszczenie się do muzeum POLIN na Anielewicza i dwa dokumenty.
Niespodziewana miłość (Unexpected Love), reż. Paz Schwartz, Izrael 2014
Dziwna historia. Anastazja przybywa z matką na stałe do Izraela. Dziewczynka w wieku 11 lat włóczy się po ulicach w poszukiwaniu stabilności, której bardzo jej w życiu brakuje. Przychodzi stale zwłaszcza do pewnego młodego lekko niepełnosprawnego fryzjera Dorona, odwiedza go w pracy i w domu, gdzie mieszka z rodzicami, widzi tradycyjną żydowską rodzinę i bardzo pragnie żyć tak jak ci ludzie. Doron zostaje oskarżony o molestowanie seksualne i skazany na trzy lata więzienia. Mija kilka lat, Anastazja dorosła, Doron wrócił do normalnego życia. I jakoś tak się dziej, że zostają parą. Nikt nie wie, co ma o tym myśleć, ani matki młodych, ani widzowie. Nawet pani reżyser, z którą po projekcji można było porozmawiać, nie wie, jak wygląda prawda, co się przed laty wydarzyło i czy w ogóle coś. Wydźwięk filmu potężnie optymistyczny, miłość, stabilizacja i uporządkowanie.
Shoah: nieznane rozmowy (Shoah: The Unseen Interviews), reż. Claude Lanzmann, USA 2011
Na tym filmie nie chciałam już zostać, miałam przeczucie, że będzie strasznie ciężki. Ale zgasły światła i zaczęła się projekcja, więc opatuliłam się kurtką (zimno, ciemno, późno i spać się chce), zacisnęłam zęby i postanowiłam sobie, że wytrzymam. Jeśli nie słyszeliście o filmie Shoah, to koniecznie uzupełnijcie sobie o nim wiedzę, do oglądania nie namawiam, sama nie oglądałam i nie czuję się na to jeszcze gotowa. Shoah: nieznane rozmowy to sceny, których ostatecznie nie umieszczono w głównym filmie z 1985 roku, mimo, że trwa dziewięć i pół godziny. Są na tyle wstrząsające, że nie można było pozwolić, by leżały nieużywane w archiwum. Więc zrobiono z nich odrębny film trwający zaledwie 55 minut. To tylko i aż rozmowy z ocalałymi z obozów zagłady. Między innymi z kobietą, która była w ciąży i trafiła w ręce "doktora" Mengele. Publiczność po seansie opuszczała salę w głębokiej ciszy...
piątek, 7 listopada 2014
sto lat na piszczałce
Dziś jest pełnia (każde życzenie się spełnia?), jasność księżyca 100%. Dziś są moje urodziny.
Wybrałam się znowu na filmy w ramach 12. WJFF (Warszawski Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej). Właściwie T. mnie wyciągnął. Lubię dokumenty, ale wolę je oglądać we wnętrzach mieszkalnych, z całym komfortem projekcji domowych. W torebce Kafka. Wysiadam z tramwaju, z sąsiednich drzwi przez pomost wyjeżdża dziewczyna na wózku. Na światłach czeka sporo ludzi, zielone, wszyscy ruszyli, dziewczyna na wózku też, ale mniejsze kółka wózka trochę haczyły o tory i nie zdołała pokonać całego przejścia (tory + asfalt jezdni) na zielonym. Szedł chłopak, który chciał pomóc, ale ciągnął sporą walizkę na kółkach. Złapałam jego walizkę, on wózek i poszliśmy dalej razem gawędząc o pobliskim muzeum. Chciałabym, żeby tak właśnie funkcjonował świat :) Prosto, zwyczajnie, najzwyczajniej.
W sali muzeum POLIN przysposobionej na kinową zasiadłam sama, T. poszedł jeszcze na jakiś koncert i spóźnił się na początek pierwszego dokumentu.
L'Chaim!: To Life! (Lechaim: Za życie!) w reżyserii Elkana Spillera. Facet z brodą, Chaim Lubelski, jedzie do Antwerpii, zajmie się mamą, która jest chora i w mocno podeszłym wieku. Szuka w Holandii coffee shopu. Popala sobie. Ma 63 lata, ale duszę i przeszłość hippisa. Do tego jest Żydem z całokształtem traum i obciążeń po Holokauście. Na handlu jeansami w Stanach zarobił dwa miliony dolarów, ale stracił je grając na giełdzie. Nie ma żony. Kiedy Chaim pojawia się na ekranie, rozbraja swoim sposobem bycia, swoją osobowością, skromnością. Dowiadujemy się stopniowo, że objechał świat, że zna mnóstwo ludzi i kilka języków, że doskonale gra w szachy. Właśnie o takich ludziach trzeba robić filmy. Po seansie rozmowa z reżyserem. Jest krewnym Chaima i do tej pory nie wyszedł z długów po nakręceniu L'Chaim!: To Life! Opowiada, że Chaim jest genialny, mówi w ośmiu językach, nigdy nie był w Polsce, choć mama urodziła się w Sosnowcu. On sam jest w Polsce po raz pierwszy. Mówi, że Polacy noszą w sobie jakiś smutek, choć obserwacja dopiero co pozyskana, bo jest tu dopiero dwa dni. Po akcji pytanie-tłumacz-odpowiedź-tłumacz reżyser wychodzi z sali razem z widzami. Rozgląda się, uśmiecha, sympatyczny, otwarty, więc podeszłam, a co, i podziękowałam za film i przekazałam pozdrowienia dla Chaima :) Pierwszy raz zdarzyło mi się dziękować twórcy filmu za jego dzieło i na dodatek pozdrawiać bohatera tego dzieła. Pełnia.
Total Eclipse (Całkowite zaćmienie), izraelski film artystyczny wyreżyserowany przez Samuela Maoza. W filmie występuje Jenya Dodina oraz Ohad Naharin, izraelski tancerz i choreograf. Ruch i dźwięki robią piorunujące wrażenie, nie wiadomo na początku kompletnie, o co chodzi. Z każdą sceną pojawiają się u widza coraz liczniejsze domysły, ale potem trochę się temat produkcji rozjaśnia. Tancerze. Trochę jak w "Pinie". Przypomina mi się Malczewski i, nie wiedzieć czemu, Witkacy. Wskakują z pamięci sceny z Wyrocznią z filmu "Kundun - życie Dalaj Lamy" Martina Scorsese. Jestem pod wrażeniem. Muszę zapamiętać, Ohad Naharin.
Późno, zbieramy się do wyjścia. O, Karol! Za godzinę mam urodziny, więc Karol gra mi na piszczałce sto lat. Na sali zostaje jedna śpiąca pani. Wychodzę z muzeum z dwoma przystojniakami ;) Jemy jabłka i rogaliki. Gonimy ostatnie autobusy i tramwaje. A Łysy z nieba daje na maksa.
czwartek, 6 listopada 2014
"Choleryk z Brooklynu" (2014)
I znowu niebiosa zesłały wyjście do kina :) Moja manna! Takiemu
filmożercy jak ja wiecznie mało, wieczny głód, wieczne nienasycenie. Tym razem Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN i pokaz otwarty "Choleryka z Brooklynu". Film nówka sztuka, a grający rolę główną Robin Williams już na tamtym świecie.
filmożercy jak ja wiecznie mało, wieczny głód, wieczne nienasycenie. Tym razem Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN i pokaz otwarty "Choleryka z Brooklynu". Film nówka sztuka, a grający rolę główną Robin Williams już na tamtym świecie.
Bohater grany przez Williamsa, Henry Altman, człowiek permanentnie wkurzony, odwiedza swojego lekarza i dowiaduje się, że cierpi na chorobę, która skróci mu życie, nie do miesięcy czy dni, ale wręcz minut. Zalecenie: szpital od zaraz. Henry ani myśli się kłaść do łóżka, jest na to zbyt wściekły. Do jego zwykłego zezłoszczenia dochodzi jeszcze to spowodowane diagnozą i gwałtownym ograniczeniem czasu, jaki mu pozostał. Nie dziwimy się zachowaniu Henry'ego - współczesne życie w wielkim mieście generuje powody do zdenerwowania w tempie zastraszającym. Korki, kolejki, po prostu ludzka masa ze wszelkimi przywarami poszczególnych jednostek, nie dająca się odsunąć na dystans. Henry chce szybko załatwić to co najważniejsze, zanim umrze. Tylko co jest najważniejsze? I jak ścisnąć tak wiele czynności w kilkadziesiąt minut? Spędzić czas z żoną, spotkać się z odtrąconym synem tańczącym mambo, pójść do własnej kancelarii, do brata? Miota się wściekły po mieście mnożąc konfliktowe sytuacje, im bardziej próbuje coś, tym bardziej wychodzi nic. Zastępująca lekarza prowadzącego Henry'ego młoda lekarka grana przez Milę Kunis, także nie miewa się najlepiej. Właśnie straciła kota oraz ideały. Na nerwowe zachowanie pacjenta odpowiada równie nerwowym zachowaniem. Chwilę później, próbując naprawić swój błąd, wybiega na poszukiwanie umierającego pacjenta. Widz wpada w lekką dezorientację, śmiać się, płakać? Wychodzi mieszanka emocjonalna, bo dość często na zmianę mamy momenty do płaczu i do uśmiechu. Była chwila, kiedy cała sala kinowa śmiała się do łez, ale nie zdradzę, o którą scenę chodzi.
Film jest schematyczny, jak domek sklecony z prefabrykatów. Aktorzy mieli tchnąć życie w spisane sceny, przelać osobowość. Jakoś się nie udało. Tak jakby zdjęcia przerwano w połowie nagrywania scen, kiedy aktorzy są dopiero przy drugim, trzecim dublu i dopiero rozkręcają się, rozgrzewają. Nawet genialny w Dróżniku
Peter Dinklage, słynny aktor karzeł, nie jest w tej produkcji wyrazisty. Moja ocena: film nudny, ale dobry. Aktualny. Dający do myślenia.
Z pewnością nie była to najwybitniejsza rola Williamsa. Trudno
przychodziło mu granie, co po prostu widać. Złowieszczo brzmi tekst wypowiadany przez bohatera filmu, Henry'ego: na moim grobie będzie napisane zmarł w 2014 roku.
przychodziło mu granie, co po prostu widać. Złowieszczo brzmi tekst wypowiadany przez bohatera filmu, Henry'ego: na moim grobie będzie napisane zmarł w 2014 roku.
"Choleryk z Brooklynu"
(The Angriest Man in Brooklyn)
USA 2014
Reżyseria: Phil Alden Robinson
Scenariusz: Daniel Taplitz, Assi Dayan
Zdjęcia: John Bailey
Występują: Robin Williams, Mila Kunis, Peter Dinklage
poniedziałek, 3 listopada 2014
spacer po cmentarzu
W tym roku 1 listopada wybrałam się na Powązki Wojskowe. Dojazd ZTM bezproblemowy.
Chciałam zajrzeć na chwilę na Cmentarz Żydowski, mam ciekawy przewodnik i miałam nadzieję skorzystać, ale sobota, szabat, zamknięte. Więc innym razem.
Jarmark u bram cmentarnych akurat nie działa mi na nerwy, rozumiem potrzebę zarobienia grosza, kiedy okazje tłumnie się pchają. Bazarek był uporządkowany i stonowany, zdaje się, że jedynie harmoszka pobrzmiewała. Pogoda doskonała, w miarę ciepło, słonecznie. Nad głowami lata helikopter. Ludzie wyciszeni, zamyśleni, roztacza się atmosfera refleksji, niekiedy płytkiej, niekiedy głębokiej. Światełka migoczą na prawie wszystkich grobach, na niektórych już powygasały, na nielicznych tylko całkiem pusto. Kwiecie tylko czasem harmonizuje z otoczeniem, sztylety w moje odczucia, powiedzmy, kolorystyczne. Czy naprawdę nie da się wprowadzić zakazu hodowli chryzantem żółtych? Pojawia się jednak czasem jakiś krzak róży pnącej wokół starego nagrobka, jakaś gigantyczna paproć. No i drzewa, one ratują całokształt. Aleja znanych. Waldemar Milewicz, Zbigniew Zapasiewicz, Maciek Kozłowski, generał Petelicki, Zbigniew Religa, Władysław Kopaliński, Tadeusz Łomnicki, Elżbieta Czyżewska. Tu żołnierze, tu Francuzi, wreszcie Kwatera Ł, czyli "Łączka". Polak mordował Polaka i zakopywał go pod cmentarnym murem, już po wojnie, już w czasie pokoju. Miejsce obecnie jak najbardziej oddaje atmosferę grozy. Usypany z kamieni kopiec z prostym brzozowym krzyżem, portrety żołnierzy rozsiane co kilka metrów z napisami W TYM MIEJSCU ZOSTAŁEM ODNALEZIONY lub JESZCZE NIE ZOSTAŁEM ODNALEZIONY, z wypisanymi kredą na asfalcie nazwiskami. Nogi się uginają, podobnie mam, kiedy chodzę po terenach Warszawskiego Getta, zwłaszcza w pobliżu zachowanych murów. Nie potrafię przejść przez Powązki Wojskowe bez zaangażowania emocjonalnego. Mijam pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej, szereg miejsc wiecznego spoczynku ludzi których widziałam wracających do kraju w trumnach (tego widoku nie da się już nigdy wymazać z pamięci). Grażyna Gęsicka. Paweł Janeczek "Janosik". Dosyć. Pora wyjść cmentarnych murów do świata żywych.
zdjęcia: xbw
Subskrybuj:
Posty (Atom)