Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.
środa, 17 października 2012
momentary lapse of reason? - niekompetencja ma się dobrze
Wczoraj wstałam w nastroju bojowym, dokładnie jak w czasie Euro 2012, w zasadzie żyłam tylko wieczornym meczem z Anglią, reszta była tłem. Kibicowałam w myślach, przesyłałam pozytywną energię "chłopakom". A wieczorem nasz polski Monty Python, nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Logika niepraktykowana. Głupota i niekompetencja i jakoś to będzie, to nie moja działka, ja tu tylko zamiatam. Czy mogę sobie zakląć? Ok, już.
Ktoś skopał tyłki kibicom przed telewizorami (znowu, wcześniej nie pokazując dwóch meczy, teraz pokazując mecz którego nie było), kibicom moknącym na stadionie wraz z papierowymi biletami, które z takim zachodem i ogromnym kosztem zdobyli, rejestrując się, przelewając, wpłacając, drukując, jadąc godzinami. Ilu z nich, by zażyć IGRZYSK odmówiło sobie CHLEBA? A tu, no dobrze, będzie grzecznie, figa z makiem, ani chleba ani igrzysk.
Trzęsą mi się ręce, to oznaka moich własnych emocji ale i jakieś współuczestnictwo w emocjach wspólnych. Policzek, kopniak, obelga, zawód - z powodu kilku kretyńskich posunięć decydentów, "A Momentary Lapse of Reason". Utrata czasu, wyrzucenie pieniędzy i wyrzeczeń w błoto, a właściwie w pole ryżu bez ryżu. I zawiedzione nadzieje i utrata złudzeń, jeśli jeszcze u kogoś się uchowały.
Jeśli kibic czuje się jak przedziurawiony materac, to jak czuje się piłkarz, który miał wyjść i walczyć? Jak się pozbierać po takim falstarcie?
Jeśli dziś w okolicach 17.00 zawali się ziemia pod Stadionem Narodowym z powodu prac przy budowie drugiej linii metra, to nie zdziwię się nic a nic.
Może jednak zróbmy tam tę skocznię narciarską, wtedy nie będzie problemu czy dach ma być otwarty czy zamknięty.
wtorek, 16 października 2012
na szwedzkich wyspach - "Słodkie lato" Mari Jungstedt
Mari Jungstedt to kolejna szwedzka pisarka, w której twórczość zagłębiłam się do dna. Głęboko nie było. Ale i pewnie być nie miało. Mari napisała siedmioczęściowy cykl z akcją umiejscowioną na Gotlandii. Inspektorem policji i głównym bohaterem jest w nim Anders Knutas, jego prawą zaufaną ręką Karin Jacobsson, w ściganiu czarnych charakterów wspiera ich dziennikarz Johan Berg na śmierć zakochany w Emmie Winarve. Przebrnęłam przez "systkie siedem". (Przypomniał mi się stary dowcip - Jakie masz piękne zęby! - Systkie tsy?) Jakoś wybitnie wstrząśnięta ani ubogacona nie jestem. To co "wyniosłam" z całości to wstępna znajomość Gotlandii i okolic, geograficzna i troszkę historyczna, no i bakcyl zaciekawienia tematem, ochota na dowiedzenie się czegoś więcej o tym ponoć najpiękniejszym rejonie Szwecji.
Po kolei o książkach nie napiszę, początkowe części czytałam już jakiś czas temu a mam sklerozę i wiele nie pamiętam.
Ostatnio przeczytałam "Słodkie lato" (I denna ljuva sommartid), numer 5/7. Co do akcji, to ktoś, naturalnie, zostaje zamordowany, ktoś inny wylatuje w kamieniołomie w powietrze, zemsta nie umiera nigdy, policja dopada uciekinierów, (UWAGA! zdradzam treść!!!!) ale morderczyni zaczyna rodzić i policjantka w ramach solidarności matek rodzących pomaga jej i pozwala uciec. Tak właśnie. W sumie ciekawy problem moralny, ale przedstawiony w sposób mocno naciągany i byle jak.
Dziennikarz Johan próbuje uporać się z fochami ukochanej, a ja, szczerze mówiąc, mam dość kobiecych problemów z hormonami. Bo przecież on powinien w życiu głownie przejmować się tym "co ona czuje" i że on "za dużo czasu poświęca pracy" i w ogóle to ona "jeszcze nie jest gotowa", a on "nic nie rozumie". O święci Pańscy!
Dla niezainteresowanych Skandynawią, dla których opisy wysp nie są "wartością dodaną", tak jak są dla mnie, to książczyna jest raczej, sama w sobie, marna. Autorka ma na przykład problem z dzianiem się rzeczy w czasie, lekko gubi chronologię. Ale. Za to. Dowiedziałam się o istnieniu "bezludnej" wyspy Gotska Sandön (dwie godziny promem z Gotlandii), która jest rezerwatem przyrody i znajdują się na niej tylko domki dla turystów, których bagaże przewozi wyspowy TRAKTOR. Na kilkudniowy pobyt w domku lub pod namiotem pasjonaci dzikości muszą zabierać dużo zapasów, zwłaszcza jedzenie i picie, bo na wyspie króluje natura. Mari Jungstedt opisuje też Furillen, wysepkę połączoną z Gotlandią mostem. Aż sięgnęłam do mojego dwunastoletniego Pascala przewodnika, ale oprócz dość dobrze opisanej Gotlandii, nie ma w nim za dużo informacji o sąsiadujących pomniejszych skrawkach lądu.
Zdziwiło mnie trochę traktowanie Finów na równi z Polakami i mieszkańcami byłych republik nadbałtyckich, jako tych gorszych, przeważnie zatrudnianych na czarno.
Denerwują (mnie) używane w książce nazwiska: Knutas, Bovide, Winarve.
I wszyscy, jak to w Szwecji, non stop szamią ciasteczka i bułeczki cynamonowe, do kawy, oczywiście.
W miarę przewracania kolejnych kartek, kiedy już się całkiem pogodziłam, że to nie żadne arcydzieło, czytanie szło coraz lepiej. Ale żadnego gorącego polecania nie będzie.
I jeszcze - nauczyłam się nowego słowa, "sztauer" (robotnik portowy), co trochę później przydało mi się do akurat rozwiązywanej krzyżówki.
poniedziałek, 15 października 2012
wkurzam się
Czekam na książkę. Na "nowego" Mankella. "Nim nadejdzie mróz" (Innan frosten). Książka w oryginale ukazała się w Szwecji w 2002 roku. W naszym kraju-raju ukazała się, %%%&&&***###..., w 2012 roku. Faktycznie, ze świecą szukać tłumacza szwedzko-polskiego, rozumiem problem i współczuję wydawcom. Czekam na pozycję biblioteczną od lipca, w kilku bibliotekach tkwię w kolejce jak za komuny, ale przecież Mankella trzeba przetrzymać minimum ze trzy miesiące, bo po co czytać książkę w góra dwa dni, skoro można sobie przyjemność rozciągnąć w czasie, nasycić oczy widokiem, przy okazji marmoladą usmarować, poczuć potęgę posiadania, choć przez krótki czas.
To jeszcze nic. Ale kino nadaje już film brytyjski nakręcony na podstawie tej książki. Oni jakoś nie mieli problemu ze znalezieniem tłumacza, wydaniem, przerobieniem na scenariusz i nakręceniem i wyprodukowaniem. Wiecie co, bolą mnie takie rzeczy jak siarczysty policzek.
No dobra, ma ktoś pożyczyć na dwa dni?
piątek, 5 października 2012
Gwen Cooper "Odyseja kota imieniem Homer"
Homer to kot który nie widział, bo miał od małego całkowicie usunięte oczy. Gwen Cooper, jego właścicielka, opisała fragment swojego życia, od chwili podjęcia decyzji o przyjęciu niewidomego zwierzątka do "rodziny" składającej się także z dwóch kotek, aż do momentu poszerzenia rodziny o małżonka. Gdzieś kiedyś kątem oka przypadkowo zahaczyłam o informację o tej książce i nie wiem jakim impulsem wiedziona, namierzyłam ją w najbliższej bibliotece i zaczęłam. Początek był ciężki, chaotyczny, Gwen przeskakiwała z teraz do kiedyś, w tył i w przód i źle mi się taką nieskładną historię czytało, więc odłożyłam na trochę. Ale biblioteka to nie księgarnia, a ja bardzo nie lubię oddawać nieprzeczytanych pozycji, zwłaszcza już mocno napoczętych. Z westchnieniem zasiadłam do kontynuacji, bo to przecież "amerykanskie" dzieło, a nabawiłam się jakoś niepostrzeżenie lekkiej alergii na literaturę amerykańską. Wkrótce skutki terapii, bo mam pod ręką kilka fajnych tomów made-in-usa. Cooperówna trochę początkowo umęczyła, ale w miarę czytania wsiąkłam w "Odyseję kota imieniem Homer" (Homer's Odyssey).
Lubię zwierzęta. Nie mam zwierząt. Papug Kubunio wpadł przelotem do naszego życia i zwinął się na tamten świat przed upływem roku, co przeżywam do dziś. Nie lubię "przegiętego" stosunku właścicieli do swoich pupili, typu "kokardki" itp. Nie lubię zwierząt na zdjęciach, zwłaszcza kotów. Liczba głupawych fotek z kotami to chyba z 90% zasobów fotograficznych światowego Internetu. Przeprowadziłam na sobie eksperyment, jak zareaguję na książkę o kotach. Nie podobało mi się przeniesienie na Gwen i koty stosunku "mamusia" - "dzieci". No basta! Mam czasem wrażenie, że ludzie traktują swoje zwierzęta jak dzieci, które nigdy nie dorosną, nad którymi można się nieustająco "wyżywać" ze swoim nadopiekuńczym rodzicielstwem.
Sama historia jest niesamowita, niewidomy Homer jest uroczy i bardzo dzielny. Spodoba się na pewno także osobom nieposiadającym. Nie jest to literackie arcydzieło a jedynie opowieść i jako taka odbierana jest ok. Zwykła historia niezwykłego stworzonka. Denerwowało mnie rozpoczynanie rozdziałów cytatami z "Odysei" Homera, takimi w większości ni w pięć ni w dziewięć dobranymi, ale i do tego się przyzwyczaiłam.
Gwen próbuje się usamodzielnić. Mieszka z dwoma kotkami, Scarlett i Waszti. Kiedy wiedziona silnym impulsem "bierze sobie na głowę" także Homera, mocno komplikuje swoje życie, niejako podporządkowuje jego bieg opiece nad niewidomym. Ale nie wychodzi na tym źle, wszystkie decyzje podejmowane w sytuacjach "podbramkowych" okazują się być strzałem w dziesiątkę. Początkowo interesowały mnie tylko losy kota/kotów, w pewnym momencie zaczęłam wczuwać się także w losy narratorki. Zwłaszcza, kiedy przeprowadza się do Nowego Yorku i znajduje na Manhattanie pracę i w sąsiednim budynku mieszkanie na 31 piętrze, sześć kwartałów od WTC, jest 2001 rok. W momencie BIG BUM BUM, daje kotom śniadanie, po czym, nieświadoma nieszczęść wychodzi do pracy i już nie może wrócić, dopóki służby nie uporają się z "najgorszym".
Oprócz momentów strasznych i smutnych są w książce momenty piękne i zabawne, polowanie na muchy, aportowanie pluszowej dżdżownicy, gra na gumkowej gitarze. Jest kilka przeprowadzek, między innymi lot z trzema kotami jednym samolotem, wprowadzka do "psiego" domu (chwytająca za serce). Jest też refleksja nad nietrwałością życia, gościna naszych pupili zawsze trwa za krótko.
środa, 3 października 2012
"Dożywocie" Lizy Marklund
Czytelniczo przenoszę się z fińskiego Espoo, ze świata Marii Kallio wykreowanego przez Leenę Lehtolainen, do Sztokholmu i świata Anniki Bengtzon utworzonego w wyobraźni Lizy Marklund. Trochę szkoda "kolegowania się" z silną, stanowczą, wysportowaną, pewną siebie, znającą swoją wartość, przebojową Marysią z Finlandii. Teraz pora (przejściowa) na "nową koleżankę", Annikę, niepewną, kompletnie zagubioną, wiecznie drżącą. Nieustająco mam ochotę babką potrząsnąć i wrzasnąć, by się wreszcie pozbierała i nie dała tak po sobie wszystkim "jeździć". Mam wrażenie, że ona tak dłużej nie wytrzyma i się żywcem zamęczy. No bo ile czasu można tkwić na granicy wszelkiej wytrzymałości? Annice przydarza się tak ilość nieszczęść, że cierpliwość i sympatia czytelnika (choć z pewnością częściej czytelniczki) osiąga wartości krytyczne. Bo kiedy, na przykład płoną jej wszystkie dokumenty, to nie idzie tego zgłosić, nie bierze zaświadczenia, nie wszczyna procedury odnowienia kwitów, tylko awanturę w banku (wypłaćcie mi moje pieniądze, bo ich potrzebuję), i to nie w Pcimiu Górnym, gdzie wszyscy się znają, ale w wielkim anonimowym Sztokholmie. Pierwszy kopniak dla Anniki, nie powiem w co. No dobra, w kostkę. Kiedy kasjerka odmawia, Annika wpada we wściekłość, czytelnicy też, z modlitwą na ustach do świętego od książek (serio?, nie ma takiego?) o cierpliwość w znoszeniu humorów głównej bohaterki. Annika wojująca.
Z drugiej strony, to ludzie wokół niej są jacyś zdehumanizowani, obojętni, wrogo nastawieni, obcy. Albo autorkę poniosła wyobraźnia albo jest spora różnica między naszymi krajami. Nie wyobrażam sobie, by u nas mogłaby ją spotkać taka niechęć. Choć jeszcze z innej strony (ile tych stron właściwie jest?), Annika jest jak jeż, bez kija nie podchodź. I pojawia się odwieczny pytanie, co tak naprawdę jest skutkiem czego.
Zdaję sobie sprawę, że na świecie masa kobiet ma problemy annikopodobne, w różnym natężeniu i konfiguracji, na przykład "relacje z mamusią". Jeśli nie można z różnych powodów liczyć na własną matkę, podstawę wszelkich podstaw i opok, to w zasadzie nie za bardzo można wznieść swoje życie jako konstrukcję niezachwianą, stabilną. Tak właśnie jest z Anniką.
Głównym tematem napisanego w 2007 roku "Dożywocia" (Livstid) są właściwie problemy głównej bohaterki z resztą świata. Kobitka wrzeszczy, wścieka się, odrzuca wszystkich wokół siebie, z czytelnikami włącznie. Współczucie topnieje i kiedy prawie mamy ochotę wyrzucić książkę przez okno, Annika stopniowo przechodzi przez próg życia i wstępuje w nową jego fazę, zaczyna nowy etap, jakby trochę przejrzała na oczy, wydoroślała, dojrzała. Zaczyna patrzeć na ludzi wokół trochę innym wzrokiem, zaczyna dostrzegać relacje międzyludzkie i siebie jako ich aktywną współautorkę. A czytelnik oddycha z ulgą i odkłada powieść w miejsce jej właściwe.
"Dożywocie" to też wątek kryminalny, ktoś ginie, ktoś znika, ktoś zostaje skazany i nie wiadomo czy słusznie bo nie ma dowodów (no jak można skazać kogoś za zamordowanie osoby zaginionej?!), kilka osób słyszy wyrok, trwają prace "na górze" nad kwestią długości wyroków w Szwecji. Są też refleksje nad rolą i funkcją mediów we współczesnym skomputeryzowanym świecie, nad zastąpieniem treści aktualnością (Annika jest dziennikarką pracującą w redakcji gazety). Nieważne o jak nieistotnej błahostce się informuje, grunt, żeby to był NEWS.
Całość stanowczo zajmująca i bardzo ciekawa, pochłaniająca bez reszty, nie radzę zaczynać wieczorem.
Kolejne tomy napisane przez Lizę czytam regularnie w miarę pojawiania się w formie przetłumaczonej na język polski. TUTAJ o początku cyklu.
"Dożywocie" to trochę przewodnik po Sztokholmie, podobnie jak poprzednie części. Znów biorę mój prawdziwy książkowy przewodnik po szwedzkiej stolicy i wertuję przy okazji pojawiania się kolejnych miejsc. Proces czytelniczy wydłużony ale za to urozmaicony. Powieść zaczyna się w "Söder" i już wiem, że chodzi o "Södermalm". Większość "północnych" książek czytam obłożona mapami i przewodnikami, kilkoma, takie tam niegroźne "odchylenie". Mój starutki atlas geograficzny, dopóki nie wróciłam po latach do taśmowego rozwiązywania krzyżówek, pozostawał stale rozłożony na stronie Skandynawii.
Wkrótce trochę więcej o moich "północnych" lekturach.
wtorek, 18 września 2012
fajny koleś
zdjęcie by xbw
Na koncercie w Łazienkach znowu byłam w niedzielę i przy okazji spaceru znalazłam sobie kamiennego "kumpla". Jestem zachwycona, będę biegała w odwiedziny, póki śniegiem nie zasypie.
środa, 5 września 2012
na fińskiej wyspie - Leena Lehtolainen "Pod wiatr"
Pociąga mnie wszystko co fińskie. I pojęcia nie mam, czemu tak jest. Kiedy widzę fińską powieść, to aż mi się do niej ręce trzęsą. Niedawno odkryłam Leenę Lehtolainen i zapragnęłam od razu przeczytać wszystko, co się da. "Pod wiatr" (Tuulen puolella) to ostatnia osiągalna na naszym rynku powieść Leeny (dwie wcześniejsze już przeczytałam, o "Kobiecie ze śniegu" tutaj). Jest skromnie, choć kobitka trzaska książki jedną za drugą, aż chciałoby się normalnie wziąć i potłumaczyć resztę, ale za wysokie progi na moje raczkujące fińskie nogi, nawet przepisu na sos nie jestem w stanie samodzielnie przetłumaczyć :(
W "Pod wiatr" jest niemal wszystko, co lubię, to książka jakby dla mnie pisana. Skąd autorka wie co dla mnie najsmakowitsze, czyta mojego bloga?! :)
Akcja dzieje się na południu Finlandii, głównie w Espoo i na wyspie Rödskär, a także po prostu na wodzie czyli na fińskim Bałtyku. Jest natura, jest morze niespokojne, latarnia morska, klify, jachty, sauna. Kiedy bohaterowie po saunie na wyspie zasiadają do posiłku i jedzą jedzonko wege, no to zaczęłam podejrzewać, że Leena zakradła się do mojego mózgu i wzięła sobie z niego moje marzenia :D Bo Finlandia i wegetarianizm raczej nie są blisko skumane. Na wyspie giną w odstępie roku dwie osoby w identycznych okolicznościach i wracająca z urlopu macierzyńskiego policjantka Maria Kallio prowadzi dochodzenie, godząc pracę, opiekę nad niespełna roczną córeczką i życie własne polegające głównie na uprawianiu sportu, choć nie tylko. Raz wybrała się na mecz Węgry - Finladia w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata 1998, wydarzenie autentyczne. Opisała dramat fińskich kibiców po samobójczej bramce już właściwie w doliczonym czasie gry, kiedy to Finlandia odpadła, i do fazy grupowej MŚ awansowały Węgry. Następny plusik dla Leeny, ale nie ostatni. Pojawił się bowiem w powieści fortepian (abo pianino?) i nuty Sibeliusa i wątek operowy, gdyż jeden z bohaterów jest tenorem. No Winterreise Schuberta... Jeszcze nie spotkałam się, by jedna książka była naszpikowana taką ilością różności moich ulubionych. Bo jeszcze i helikopterek jest, na wyspę leci.
Zagadka wyjaśnia się na końcu i napięcie, KTO? i DLACZEGO? utrzymuje się, jak należy.
OK, więc teraz negatywy, bo są. Sama powieść, obiektywnie jako powieść, jest taka sobie, fabuła, gdyby nie ubarwienie w "moje ulubione", byłaby przeciętna, mało wyrachowana. Początek książki mało spójny, kolejne fragmenty trochę "skakane", nie wiedzieć czemu. Nie podoba mi się momentami wynaturzony feminizm (karmiąca matka pijąca alkohol i to niezbyt symbolicznie). Ale to tyle minusików. Poza tym książka jest po prostu ciekawa, zawiera mnóstwo scenek ze zwykłego życia w Finlandii, dla wielbicieli "fińszczyzny" lektura obowiązkowa.
Muszę jeszcze napisać o knajpkach fińskich, mają rozweselające nazwy, Spragniony Wielbłąd i Spragniony Łosoś. Ciekawe, czy istnieją naprawdę :)
Czytając książkę po polsku, rzecz jasna, brakowało mi obok tekstu oryginalnego. Dlaczego, oprócz poezji od czasu do czasu, nie wydaje się książek dwujęzycznych? Świat wokół jest mocno ułomny. A moje problemy niestandardowe. Ale to gratis, te standardowe mam w pakiecie, jak wszyscy.
niedziela, 2 września 2012
bunt na koncercie
Kiedy tylko mogę, staram się wyciągać w niedziele znajomych, kogo się da, do Łazienek, na Chopina. Dziś nie udało mi się, więc wybrałam się sama, a w dzikim tłumie po koncercie natknęłam się na Ewę, koleżankę "od Daniila" :)
Dziś grała Karolina Nadolska, z którą zetknęłam się przelotnie na zeszłorocznym festiwalu w Dusznikach. Brała udział w Nokturnie, wystąpiła z dwoma utworami Paderewskiego. Nie było fajnie na tym nocnym koncercie wg moich kryteriów fajności, Karolina pojawiła się gdzieś pomiędzy sławami i kolejnymi lampkami wina, jak kropeczka na bogatym wzorze, nie lubię takich miksów. Nie zarejestrowałam więc jej występu w ogóle.
Ale dziś było monotematycznie a i występ solowy, tylko sama Karolina hen za wodą. Bo od jakiegoś czasu trwa remont okolic pomnika Chopina i koncerty odbywają się "na wodzie", w Amfiteatrze na wyspie. Po zapowiedzi szczegółowej występu zapadła cisza niemal idealna, słychać było tylko szum fontanny, Karolina zasiadła do fortepianu i - zakwakała kaczusia, na całe swoje kacze gardziołko. Ale potem już był piękny, zagrany z namaszczeniem Walc Es-dur op. 18, nokturn i mazurki. Potem dwie pieśni oraz Andante spianato i Wielki Polonez. Grała nie za szybko, nie kładła nacisku na wirtuozerię, ale na przekaż, co udawało się momentami znakomicie, duch Chopina unosił się i kiwał głową z aprobatą. Jeśli będziecie mieli okazję posłuchać kiedyś Karoliny Nadolskiej to skorzystajcie, nie będzie to czas stracony. Szkoda, że podłoże twarde i bezoparciowe, dłużej niż godzinę byłoby trudno wytrzymać, nawet przy tak pięknie brzmiącym Fryderyku...
Rozpieszczona ze mnie niunia, sofy puchowej się mnie zachciewa.
Nie mnie, tylko mojemu szkieletowi, znaczy się, kręgosłupowi z przyległościami, to on się buntował, nie ja!
Czego i Wam życzę. No, licznych koncertów chopinowskich w okolicy, nie buntu kręgosłupa.
sobota, 1 września 2012
trudne lekcje pływania
Odkrywam powoli, czas najwyższy, że w życiu to dokładnie tak samo jak w wodzie. Bardzo łatwo utonąć, ale też i bardzo łatwo nauczyć się pływać. Zasada jest jedna, trzeba się zanurzyć, pochylić i - płynąć. Nawet jeśli nie masz pod ręką żadnych kół ratunkowych. Nie nauczy się pływać ten, który boi się w ogóle wejść do wody.
finałowy zgrzyt :(
Wczoraj. Agnieszka mnie wyciągnęła na finał festiwalu "Chopin i jego Europa" (ChijE), inaczej oglądałabym mecz Chelsea Londyn - Atletico Madryt. Ale wdzięczna jestem ogromnie, zebrałam bagaż niezwykłych doświadczeń. Cudnie się zaczęło. Debussy i La mer, Sinfonia Varsovia i Jerzy Maksymiuk w formie. Orkiestra przepięknie zagrała, każdy dźwięk bajkowy, czułam się wciągana w inną rzeczywistość jak w w wir, bez możliwości wydostania się. Finał może i był głośny, ale nie ogłuszający, choć siedziałam pod samym podium dla orkiestry, coś pięknego i energetyzującego, prawie tak, jak rzeczywisty pobyt na morzu/nad morzem. "Spod ziemi" wynurzył się fortepian i Dmitri Alexeev, zwycięzca konkursu w Leeds z 1975 roku, wykonał koncert fortepianowy D-dur Ravela na lewą rękę. Mówi się, że w dwóch tkwi siła i moc trzech, zgadzam się z tym. Uważam też, że odwrotnie, dwóch podzielonych na pół jest osłabionych do 1/3 mocy, i widzę przełożenie tego zjawiska na grę jedną ręką na fortepianie. Skutkiem takiej gry jest pozbawienie co najmniej 2/3 wartości utworu. (No jeszcze jakaś krótka forma ewentualnie ok, ale koncert fortepianowy?) Osoby posiadające obie dłonie nie powinny wykonywać utworów na jedną rękę, howg. No ale skoro już, to to co "nam dano" czyli skromną jednoręczną "kolacyjkę", bo nie ucztę, oceniam pozytywnie, jak na pierwsze usłyszenie zupełnie nieznanego wykonawcy. Ciężko słuchać kogokolwiek, po jeszcze w uszach brzmiących dźwiękach Trifonova na żywo, ta jego precyzja i staranność tak zawyżyły mój próg odbioru, że to aż uciążliwe, ale nie narzekam ;) Więc troszeczkę na tego Ravela pokręciłam nosem, gdybym tak wiedziała co mnie czeka po przerwie.. Bardzo ciekawa Walentyny, ze sporymi oczekiwaniami brzmienia jej interpretacji na żywo, życzliwie nastawiona trwałam wyczekująco. Sinfonia Varsovia zaczęła e-molla cudownie, jak z płyty, ale nic w tym dziwnego, jaka orkiestra miałaby grać najpiękniej koncerty Chopina, jak nie nasza? Rozmarzyłam się, wzniosłam się, zniknęłam z rzeczywistego wymiaru ale szybciutko już pierwsze dźwięki Lisicy wywołały otrzeźwienie i zaniepokojenie. Co jest? No, może to trema. Ale nie była to, niestety, trema. Kobieto, czy Ty nie wiesz, gdzie grasz? W jakim kraju jesteś? To POLSKA, e-moll to świętość niemal, tu dopiero co był rok chopinowski, konkurs chopinowski, co chwilę ktoś gra ten koncert na profesjonalnym poziomie w sposób albo idealny albo bliski ideału, może z kilkoma niewielkimi wpadkami. A Walentyna zagrała biegle, owszem, ale tak, jakby to była jej pierwsza lekcja przy nauczycielu, wymagająca doszlifowania kilkumiesięcznego pod czujnym uchem jeszcze. Brzmiało, jakby SAMA się z nut nauczyła. Koncert był odbębniony, ODPLUMKANY, a gdzie bel canto, ja się pytam?! To był przykład, jak absolutnie nie powinno się grać. Nutki były chyba dodawane, choć tu może się mylę, nie znam się. Nutki były klepane jak leci, byle szybko. Nie zdążyły wybrzmieć, nie mówiąc już o ich jakimś dopieszczeniu, różnicowaniu. Najgorsze dopiero miało nadejść, Walentyna się posypała. Zupełnie straciła głowę i kontrolę, próbowała cichutko improwizować, odnaleźć rytm i właściwe klawisze, naciskać cokolwiek, byleby współbrzmiało z orkiestrą. Orkiestra z pokerową miną grała, ale ile można, minutę, dwie, a Lisica w lesie. W końcu i orkiestra zgłupiała i zbiorowo łypnęła na dyrygenta, "czy ja mam grać?" Na szczęście nadszedł dobry muzyczny moment na "restart" i od pewnego momentu "chycili" wszyscy wespół i kontynuowali już "spójnie", co nie znaczy, że już było ok. Walentyna się trochę więcej myliła, niestety do tych wszystkich mankamentów jeszcze fałszowała. Drżałam o Larghetto, ale przeszło w miarę bezboleśnie, ale czaru na nikogo chyba nie rzuciła. Powiedzmy, że dało się słuchać bez wbijania paznokci w fotel. Czekałam na finał przygotowana, że znów nastąpią ciche chwile przy fortepianie. Ale już do końca paluszki biegały szybciutko i sprawnie, niemniej po łebkach, byle nacisnąć klawisz (z fałszami i pomyłkami oczywiście), ale to przecież nie o to chodzi ani w Chopinie, ani w ogóle w muzyce. Orkiestra grała profesjonalnie, widać było, że muzycy dawali z siebie 200%, jakby starali się jakoś pokryć deficyty, wyrównać, zadośćuczynić, zwłasza w momentach kiedy grali sami (zgodnie z partyturą). Solistka - katastrofa. Żenada. Na jarmark z takim graniem, nie na finał prestiżowego festiwalu. Na YT i tylko tam. Chyba, że ktoś weźmie Lisicę na warsztat i poduczy. Potencjał ma ogromny, tylko czy jej "manierę" da się jeszcze w ogóle "wykarczować"? Ach, jeszcze bisy. Ave Maria było jakoś tak bardzo nie na miejscu. Z jakimś takim weselnym "zaciąganiem". La Campanella, podobnie jak finał koncertu, odegrana sprawnie technicznie ale na zasadzie szybkiego odbębnienia, z pomyłkami, zgrzytami, fałszami. Otworzono z charakterystycznym stukaniem drzwi wyjściowe z sali, ale brawa były (ja je biłam dla orkiestry, która wciąż na scenie) i Walentyna wyszła na trzeci bis, niestety chopinowski. To chyba wtedy zapałałam największą sympatią dla Julianny, tak bardzo chciałabym przynajmniej jej teraz posłuchać, zatęskniłam za jej starannością, precyzją, dokładnością, pielęgnowaną grą, sprawnością za którą stoi profesjonalne zaplecze. Na bisowany nokturn już stuliłam uszy, były jakieś momenty warte wysłuchania, ale ja już byłam tak zła i wkurzona, no i przy okazji śpiąca, że już chciałam się wydostać z tej sali tortur. Przypomniałam sobie, że nie wolno mi się denerwować, bo i po co, noc taka piękna, jeszcze ciepła, spacer przed snem dobrze zrobi każdemu. Nie jestem złośliwa, jestem obiektywna. Z pewnością jako człowiek Walentyna jest uroczą istotą, ale nie jest profesjonalnym muzykiem, powinna iść do szkoły i uczyć się długo i namiętnie.
Tak się jeszcze zastanawiam, jak wyglądała próba z orkiestrą przed koncertem, czy była jakaś zapowiedź katastrofy?
Na stronie NIFC Walentyna nie ma nawet notki biograficznej w języku polskim. Chyba ktoś się za bardzo z czymś pospieszył. A nawet nie ktoś, ale wielu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)