Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

sobota, 9 listopada 2013

Checkpoint Charlie


Dwa tygodnie po upadku Berliner Mauer wylądowałam w Berlinie, przez przypadek. Syn właścicielki mojego poznańskiego studenckiego pokoiku wpadł w odwiedziny do mamy i okazało się, że wybiera się w krótką podróż do kolegi za zachodnią granicę i stanęło na tym, że ja z nim. Bez grosza przy duszy, ale zawsze żądna przygód ;) Mama zadzwoniła, kiedy wychodziłam na dworzec, oczywiście coś ją tknęło, ale nie wygadałam się, że właśnie jadę nach Berlin. Artur dał konduktorowi pociągu jakieś dolary, ten nas wpuścił do kuszetki i przekimaliśmy sobie bezstresowo całą podróż. Dzikość na Checkpoin Charli, przejściu granicznym pomiędzy Wschodem a Zachodem, tłum, żywioł. Jakby ludzie się bali, że niedługo znów zamkną, że to tylko na chwilę. Pierwsze spojrzenie na nieznane, zachwyty, oczy pożerały wystawy, autobusy piętrowe. Zatrzymaliśmy się u kolegi Artura mieszkającego na squacie tuż przy Murze. Zapisałam sobie wtedy:

"Parę dni na Zachodzie. Klimat chwilowej emigracji polskiej. Muzycy, malujący, dusze wyzwolone lub na pograniczu wystraszenia i wolności. Raczej z przechyłem na wystraszenie".

Jedliśmy chleb turecki na jedną markę z keczupem i owoce uzbierane na bazarze. Słuchaliśmy The Clash. Ludzie przy Murze łupali ile się dało, każdy chciał mieć dla siebie i na zaś. My tylko patrzyliśmy, nie mam fragmentu. Robiłam zdjęcia, ale do dziś większości nie wywołałam i nie wiem czy jeszcze się da. Sprawdzę.

W drodze powrotnej zgubiliśmy się na przejściu w tłumie. Kilka godzin przesiedziłam na Hauptbanhof czekając na pociąg do Poznania. Dwoje Rosjan, Murzyn i cała masa Polaków. Znalazł się Artur, Berolina 15.30 nam uciekła, pojechaliśmy dopiero wieczornym. Do Kunowic jechałam na gapę, kiedy sprawdzano bilety wyszłam do toalety. W Kunowicach zgłosiłam brak biletu i wykupiłam u konduktora za 4500 zł. To jedyny koszt jaki poniosłam, cała wyprawa w sumie spadła mi z nieba.

Tak mi się przypomniało rocznicowo, po 24 latach.

4 komentarze: