Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Homo sum: humani nil a me alienum puto. Manifesta non eget probatione. Non scholae, sed vitae discimus. Non omnia possumus omnes. Nulla dies sine linea. Nil desperandum. Sapere aude. Nolite timere. Miser, qui numquam miser. Omne ignotum pro magnifico. Cura te ipsum. Si vis pacem para bellum. Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Per scientiam ad salutem aegroti.

piątek, 8 marca 2013

2301 m n.p.m.


Dziecięciem będąc pojechałam z rodzicami w Tatry. Rejestrowałam niewielką przestrzeń wokół siebie. Pewnie to były Kalatówki, bawiłam się w najlepsze ale jednego razu podniosłam głowę i zobaczyłam Wielką Górę. Miałam pewnie ze trzy latka, ale górę pamiętam wyraźnie. 

Kiedy w 1980 roku Polacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik i to od razu na najwyższą górę świata, wymalowałam na plastyce plakat (temat dowolny). Pamiętam jak pracowicie wykreskowywałam napisy Leszek Cichy i Moun Everest i Czomolungma, i te napisy układały się w wielkie góry. Wszystko z prostych kresek. Plakat długo wisiał na szkolnej wystawie w korytarzu.

Potem jeździłam do rodziny w Góry Sowie, zdobyłam Wielką Sowę (1015 m n.p.m.), rozpoczęłam nawet zdobywanie Górskiej Odznaki Turystycznej, miałam książeczkę, zbierałam w niej z dumą pieczątki. A potem długo długo nic, i dopiero po maturze, z ludźmi z roku wybraliśmy się w Tatry, chyba w październiku. Ja z kondycją zdobytą na szkolnych lekcjach wuefu (cha cha cha) i góry wysokie. No dobrze, codziennie rano na szlak, grupką, wszyscy razem. Umęczyłam się straszliwie, nie mogłam za nimi nadążyć. I tak przez trzy dzionki. Kolejnego dnia grupa poszła beze mnie. Pomarudziłam trochę i wyszłam, udając się w stronę gór, z Zakopanego. I tak sobie szłam przed siebie, doszłam do Kuźnic, jakoś tak znalazłam się w schronisku na Hali Kondratowej. Spotkałam w nim dwóch chłopaków, z którymi zderzyłam się w drzwiach do Murowańca dzień wcześniej. Szli na Giewont, no to poszłam z nimi. Po wspięciu się na Rycerza Śpiącego szkoda nam było wracać, pogoda jest, dzień trwa choć już stanowczo nie poranek. Poszliśmy w stronę granicy na Kopę Kondracką (2005 m n.p.m.), wiało, ja chuchro, powkładałam sobie kamienie do kieszeni kurtki. Odziana byłam prawidłowo, buty też miałam idealne. A potem podreptaliśmy granią wzdłuż granicy na Kasprowy Wierch. Po drodze dołączył do nas jeszcze jeden chłopaczek, jakoś tak poprzyciągaliśmy się jak drobiny rtęci. I zgraną paczką powędrowaliśmy dalej, na Świnicę (2301 m n.p.m.). Było już późne popołudnie, turyści schodzili raczej niż wchodzili. Ale być tak blisko i nie wejść? Przy takiej niespodziewanej dyspozycji organizmu? Łatwo nie było, powiem nawet, że resztką sił, o zejściu tuż pod samym szczytem się po prostu nie myśli. Człowiek jest w transie, staje się jednym wielkim pragnieniem pokonania góry, poskromienia jej, pokonania siebie. Na taka małą skalę, bo tylko na dwóch tysiącach metrów, ale bez przygotowania i doświadczenia. Mogę powiedzieć, że wtedy wzniosłam się na wyżyny w każdym znaczeniu. Chłopaki mieli aparat, porobiliśmy zdjęcia, jest dowód :) Widoczności już nie było, ale nie chciało się schodzić, przyjemnie mieć świadomość jak wysoko się siedzi. Ale jak mus to mus, nikt nas nie zniesie. Dowlokłam się do Kasprowego, towarzysze chyba byli w ciut lepszej kondycji. Nie było już mowy o dalszym schodzeniu, i ciemno się robiło i zmęczenie zbyt duże. Udało nam się załapać na ostatni zjazd kolejką, już taki zwożący na dół pracowników.

Byłam potem parę razy w górach, jakieś Morskie Oko, znowu Giewont, na Słowacji wjechałam kolejką na Chopok (jednak nie weszłam na sam szczyt, zimno i gęsta mgła), wędrowałam, ale to już z synem wokół Śnieżnych Kotłów w Karkonoszach, byliśmy też w Beskidach i malutkich Górach Świętokrzyskich. Ale ta Świnica, póki co, to najbardziejsza górska frajda jaką PRZEŻYŁAM.






5 komentarzy:

  1. Wyobraziłam już sobie ten plakat i wcale nie dziwi mnie, że wisiał kilka miesięcy na wystawie.

    A Świnica była moim marzeniem od momentu, gdy na lekcjach analizowaliśmy wiersz Tetmajera "Widok ze Świnicy do Doliny Wierchcichej".
    W wakacje po maturze zrealizowałam marzenie zdobycia szczytu, ale bardzo się zdziwiłam, gdy ze szczytu nic nie było widać, bo była tak gęsta mgła ;)
    Musiałam później powtórzyć wejście i wybrałam już lepszą pogodę.

    A wieści o naszych himalaistach bardzo smucą:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiersza nie znałam, ale już znam :) Też muszę powtórzyć to wejście, mija 25 lat, więc byłoby dobrze tak okrągło, a jeśli nie wyjdzie, to dorzucę do magazynu. Ale na górną półkę.

      Dwóch zeszło i z tego się cieszmy.

      Usuń
    2. A, niech będzie pod ręką, żeby dwa razy nie szukać :)


      WIDOK ZE ŚWINICY DO DOLINY WIERCHCICHEJ

      Taki tam spokój... Na gór zbocza
      światła się zlewa mgła przezrocza,
      na senną zieleń gór.

      Szumiący z dala wśród kamieni
      w słońcu się potok skrzy i mieni
      w srebrnotęczowy sznur.

      Ciemnozielony w mgle złocistej
      wśród ciszy drzemie uroczystej
      głuchy smrekowy las.

      Na jasnych, bujnych traw pościeli
      pod słońce się gdzieniegdzie bieli
      w zieleni martwy głaz.

      O ścianie nagiej, szarej, stromej,
      spiętrzone wkoło skał rozłomy
      w świetlnych zasnęły mgłach.

      Ponad doliną się rozwiesza
      srebrzystoturkusowa cisza
      nieba w słonecznych skrach.

      Patrzę ze szczytu w dół: pode mną
      przepaść rozwarła paszczę ciemną -
      patrzę w dolinę, w dal:

      i jakaś dziwna mię pochwycą
      bez brzegu i bez dna tęsknica,
      niewysłowiony żal...

      Usuń
  2. aro 51

    Beatko, pięknie opisałaś widoki i uczucie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Opisałam wydarzenie, widoki opisał Tetmajer ;)

      Usuń